1 lip 2016

Od Bandery - Opowiadanie konkursowe

I dlaczego ja się na to zgodziłam? Kiedy ostatecznie dowiedziałam się, że mowy nie ma o kontakcie ze statkiem i morzem, opuścił mnie niemal cały zapał. W sumie, co mnie obchodzi jakiś tam Gwiezdny Smok, nawet jeśli to zwierz legendarny? Zaraz jednak przypomniałam sobie jednak smutne, bursztynowe ślepia olbrzymiego gada i przemawiający przez nie ból. Chorym powinno się pomagać, co nie? To też skłoniło mnie do zapisania się na wyprawę po składniki na coś tam do wyleczenia gada.
Zgodnie ze wskazówkami Urazy oraz mapą, którą dostałam od Alfy, skierowałam swe kroki ku Górom Nietoperza, rozciągającymi się kilka czy kilkanaście kilometrów za granicami watahy. Moim celem była zamieszkiwana przez kolejnego smoka jaskinia, dobrze ukryta i pilnie strzeżona, w której rosły Feainnewedd – kwiatki, których płatki miałam zdobyć. Marsz rozpoczęłam następnego dnia o wschodzie słońca, tak, by jeszcze tego dnia dostać się na miejsce.
Słońce wpierw zaczęło się wznosić, następnie zaś opadać, a ja wciąż wędrowałam równinami, górami i dolinami na poszukiwanie różowych kwiatków. Czy to nie cudowne? Kiedy pomyślałam o tym, mijając jakiś olbrzymi, stary dąb, powrócił mi dobry humor. Słonko ćwierkało, ptaszki świeciły, czy mogłam wybrać lepszy dzień na tak niesamowitą wyprawę? Wtedy wydawało mi się, że nie.
Zatrzymałam się na popas około południa, wdrapując się na szczyt najbliższego watasze wzniesienia. Było całkiem wysokie, toteż widok był niesamowity. Dostrzegłam lasy WNZ, odbijającą promienie słońca taflę morza, a także rozległe pasmo Gór Nietoperza. W porównanie z nazwą kwiatków to niezbyt wymyślna nazwa, nie sądzicie? A wracając do tego, co działo się podczas mojej podróży, to zjadłam składający się z wędzonej ryby posiłek i zapiłam wodą z pobliskiego źródełko, oglądając przy tym niesamowitą okolicę. Gdy tylko skończyłam zaspokajać głód, ruszyłam w dalszą drogę.
Wędrówka w, jak mi się zdawało, okolice jaskini zleciała mi dość szybko – jeszcze zanim pomarańczowa kula słońca schowała się za horyzontem, zdążyłam dotrzeć w, jak mi się zdawało okolice tej cudownej jaskini, w której to rosły Feainnewedd. Znalazłam niewielką grotę, czy bardziej nawis skalny, ogólnie suche i w miarę ciepłe miejsce na nocleg. Zasnęłam kilkanaście minut po zachodzie słońca – szczęśliwa po minionym dniu i pewna, że kolejny będzie równie dobry, a nawet lepszy. Marzyłam, że szybko odnajdę różowe kwiaty i wrócę z nimi do watahy jeszcze następnego dnia. Nie mogłam wiedzieć, jak bardzo się myliłam.
Wstałam, moim zwyczajem, około wschodu słońca. Zjadłam skromne śniadanie, popiłam chłodną wodą z jakiegoś potoczka. Pogoda nadal pozostawała ładna – słoneczko świeciło, choć co prawda zerwał się wiatr. Wspięłam się na pobliskie wzniesienie i rozejrzałam się po okolicy. Wyjęłam z zabranej z jaskini torby mapę oraz kompas i przyjrzałam się narysowanym na pergaminie obrazom. Wedle nich powinnam jeszcze iść około kilometr na wschód, a potem iść przez półtora kilometra na północny wschód. Potem powinnam…
W tym momencie silny wiatr wyrwał mi mapę z łap. Podskoczyłam kilka razy, próbując bezskutecznie złapać kartkę. Pergamin uleciał z wichrem gdzieś na zachód. Westchnęła cicho. Musiałam zdać się na szczęście i pamięć.
*wieczorem*
Po długim marszu przez góry, wzgórza i pagórki ujrzałam w końcu wzniesienie wyróżniające się spośród innych. Rosło na nim kilka drzew o czarnej korze, obsypanych od góry do dołu różowymi kwiatami. Z tego co zapamiętałam gdzieś w tej okolicy znajdowało się wejście do tej piętnastokilometrowej jaskini czy coś tam.
Nie byłam zbyt zachwycona stanem czasowym wyprawy. Może jednak myślałam zbyt optymistycznie twierdząc, że szybko wrócę z kwiatkami do watahy. Zmęczona i głodna dowlekłam się na szczyt jakiegoś pagórka. Z poszukiwaniami postanowiłam zaczekać do rana, gdyż słońce wisiało już nisko nad horyzontem, malując górskie zbocza na pomarańczowo i czerwono, zresztą nie miałam na to sił. Ułożyłam się wygodnie na miękkiej trawie i zasnęłam z myślą, że z samego rana rozpocznę poszukiwania, a pojutrze może już będę w domu…
Tak. Znów wstałam o wchodzie słońca, moim zwyczajem. Nie wiem, po co w ogóle o tym wspominam, zapewne to i tak nikogo nie obchodzi. W każdym razie, po szybkim, lekkim śniadaniu ruszyłam na poszukiwania. Przez kilka godzin krążyłam w pobliżu obsypanych różowymi kwiatami drzew, aż dostrzegłam dziwnie wyglądającą skałę. Gdy się zbliżyłam, stwierdziłam, że najbardziej przypomina smoka. Hm… Obeszłam kamień kilka razy dookoła, aż w pewnym momencie oślepiło mnie odbite od czegoś światło. Zmrużyłam oczy i dostrzegłam na szyi figury naszyjnik z rubinem. Dotknęłam łapą klejnotu i nagle w górze obok mnie zaczęło ukazywać się przejście. Miało gdzieś półtora metra wysokości i metr szerokości. Ostrożnie zajrzałam do środka, lecz ujrzałam przed sobą jedynie ciemność. Niepewnie postawiłam pierwszy krok w korytarzu. Potem następny. I kolejny.
Po krótkim czasie nie widziałam już światła za sobą. Przyśpieszyłam do powolnego i ostrożnego truchtu. Z torby wyjęłam zabraną uprzednio latarnię i zapaliłam ją. Nikły blask padł na ściany tunelu, który teraz, pięćdziesiąt metrów od wejścia, miał kilkanaście metrów wysokości i trochę mniej szerokości. „I zapewne piętnaście kilometrów długości, jak mniemam” – mruknęłam do siebie w myślach. Po pewnym czasie, zmęczona monotonną wędrówką, uznałam, że szukanie tych kwiatków to jak szukanie igły w stogu siana. Równie dobrze mogły pojawić się za najbliższym zakrętem, jak i dziesięć kilometrów dalej. Usiadłam na ziemi i przymknęłam oczy. Po chwili namysłu uznałam, że nie ma co się poddawać – skoro już tutaj dotarłam, to odnajdę Feainnewedd, mimo wszelkich przeciwieństw…
No dobra, przyznam, że nie brałam przy powyższych słowach pod uwagę spotkania smoka. Wystarczyło minąć zakręt i już prawie obudziłam śpiącego jaszczura. No, może niekoniecznie od razu prawie obudziłam, ale mało brakowało, abym wpadła na pokryty lśniącymi, srebrnobiałymi łuskami ogon. Cofnęłam się kilka kroków i oświetliłam latarnią drogę przede mną. Niestety, całą szerokość korytarza zajmowało cielsko skrzydlatego gada. Rozejrzałam się wokół, szukając jakiejkolwiek drogi naprzód. Wtem przypomniał mi się Polikarp i właśnie sposobem, w jaki podąża za mną na lądzie, postanowiłam przeprawić się na drugą stronę. Utworzyłam kulę z wody i wskoczyłam do niej, wstrzymując oddech. Delikatnie zaczęłam sterować napełnioną płynem bańką, która uniosła się, a potem zwinnie przeleciała nad cielskiem smoka. Gdy tylko stanęłam na ziemi, rzuciłam się cichym biegiem przed siebie. Wtedy jednak nie zauważyłam, że ktoś za mną podąża…
***
Feainnewedd! Nareszcie! Po minucie biegu i pół godzinie truchtu udało mi się w końcu odnaleźć potrzebne na zrobienie lekarstwa kwiaty. Różowe kielichy rzucały blade światło na ściany podłużnej jaskini. Wśród nich dostrzegłam pojedynczą łuskę o kolorze mleczno-srebrnym. Otworzyłam torbę i już miałam brać się za zrywanie, gdy nagle usłyszałam za sobą głos.
- Co ty robisz?
Odwróciłam się, zaskoczona. Przede mną stała smoczyca o łuskach znajomego srebrnobiałego koloru, dwóch rogach z tyłu głowy, wilczych uszach, długiej szyi i inteligentnych oczach. Miała oczywiście skrzydła, choć ptasie, a nie nietoperze. Budową ciała przypominała nieco konia, a była nieco wyższa ode mnie.
- Ja… ten… - zająknęłam się. – Potrzebuję ich na lekarstwo…
- Czyżby? – zapytała smoczyca, mierząc mnie pełnym pewności spojrzeniem.
- Mówię prawdę – odparłam stanowczo. – Gwiezdny Smok zachorował czy coś, a Alfa watahy, do której należę, chce chyba przygotować lekarstwo. Czy jakoś tak. Dlatego więc przybyłam po płatki Feainnewedd tutaj, do tej jaskini.
- Gwiezdny Smok, powiadasz? Szczęście ci sprzyja, wilczyco. Osobiście chętnie pomagam innym osobnikom naszego gatunku… w przeciwieństwie do matki. Poza tym zaimponowałaś mi, kiedy przelatywałaś nad nią w wodnej kuli. Pomysłowy sposób. Bierz kwiaty, tylko szybko.
Podziękowałam skinieniem głowy i napełniłam torbę czterdziestoma czterema płatkami. Młoda smoczyca cały czas przyglądała mi się uważnie, wciąż jednak nasłuchując. Gdy zapięłam klamrę ruchem głowy nakazała mi iść za nią. Gdy oddaliłyśmy się od Feainnewedd, jej rogi zaczęły świecić na niebiesko. Cóż, przynajmniej nie musiałam używać latarni. Minus był taki, że prawie jej nie znałam i mogło się okazać, że to pułapka. Najpierw się przymila, a potem ukazuje swoje prawdziwe oblicze. Ale, jak się potem okazało, nie ona. Trzeba przyznać, że część smoków to szlachetne stworzenia.
Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd odeszłyśmy od różowych kwiatów, ale w pewnym momencie prowadząca mnie smoczyca zatrzymała się, ruszając tymi swoimi dziwacznymi jak na gada uszami.
- Matka się obudziła – mruknęła. – Biegiem!
Rzuciłyśmy się ile sił w nogach przed siebie. Przyznam, że nie spodziewałam się, iż istota wyglądu mojej nowej znajomej potrafi tak szybko biegać. Wyprzedziła mnie jednak o dobre dwa metry, przy czym była dodatkowo bardzo wytrzymała. Po pięciu minutach młoda smoczyca zatrzymała się niemal w miejscu i zaczęła wystukiwać jakiś dziwny rytm na ścianie tunelu. Potem przejechałam łapą po pewnej szczelinie i niemal natychmiast w tym samym miejscu pojawiło się tajne przejście.
Na rozstajach w lewo, wyjdziesz na powierzchnię. Przy okazji, nazywam się Arina.
- Bandera – odparłam. – Dziękuję za pomoc.
- Drogiazg – uśmiechnęła się młoda smoczyca. – A teraz idź już!
Kiwnęłam jej głową na pożegnanie i pobiegłam truchtem przez korytarz. Po kilku chwilach usłyszałam za moimi plecami stukot skały o skałę – przejście się zamknęło. Na rozstajach skręciłam zgodnie z radą w lewo i dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać, ile czasu spędziłam w podziemnej jaskini. Kilka godzin? Dzień? Cóż, wiedziałam, że okaże się to dopiero wtedy, gdy wyjdę na powierzchnię.
Dziesięć minut później wdychałam chłodne, nocne powietrze. Sądząc po pozycji księżyca na niebie było coś koło północy. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. Oczy same zaczęły mi się kleić, toteż przeszłam jeszcze może trzydzieści kroków i padłam na ziemię, niemal natychmiast zasypiając.
Rankiem, zaraz gdy się obudziłam, nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Wokół widziałam jedynie usiane puszystymi chmurkami niebo, zaś leżałam na czymś twardym, przypominającym gałęzie. Przewróciłam się na bok i natychmiast wyskoczyłam na równe nogi. Rozejrzałam się wokół, zaskoczona i przerażona, stwierdzając, iż jestem w czyimś gnieździe. Kawałek dalej siedziały trzy wielkie nieopierzone pisklaki i przyglądały mi się z ciekawością. Wychyliłam się ostrożnie – ziemia znajdowała się wiele metrów pode mną. Cofnęłam się i spojrzałam przed siebie, oddychając głęboko i próbując pogodzić się z rzeczywistością.
- O matko… - szepnęłam kilka razy.
Gdy minął pierwszy szok, zaczęłam się zastanawiać, jak mogę dostać się na ziemię. Cóż, biorąc pod uwagę to, że towarzyszące mi małe ptasie potworki nie potrafiły jeszcze latać, nie miałam większego wyboru, jak użyć mocy. A jedynym pomysłem, który wiązał się z nimi i przyszedł mi w tamtej chwili do głowy, była strategia użyta w jaskini i stosowana przy Karpusiu – zamknąć się w wodnej kuli i zlecieć na ziemię. Nie znajdując lepszych możliwości postanowiłam wprowadzić plan w życie, błagając w duchu, abym uniknęła spotkania z ptasią mamuśką.
Zamknięta we wodnej bańce wyskoczyłam z gniazda. Siłą woli zaczęłam kierować kulę w stronę naszej watahy, której tereny udało mi się dostrzec kilka minut wcześniej. Przez pierwsze dwie minuty nic ciekawego czy niebezpiecznego się nie działo. Potem jednak zawisł nade mną cień i to dosłownie. Spojrzałam w górę. Nade mną szybował olbrzymi ptak nieznanego gatunku. Ptasia mamuśka czy może takich stworów jest w tych okolicach więcej? Miałam nadzieję, że jednak mnie nie dostrzeże. I co? Musiał/a spojrzeć w dół. Ptak zawisł na chwilę w powietrzu, a potem zaczął lecieć prosto w moją stronę. Kula z wody miała ten minus, że ze mną w środku latała dość wolno. Nie miałam szans umknął skrzydlatej istocie. Przygotowałam się na cios i nagle…
Coś pchnęło mnie od boku, rozrywając bańkę. Pokryte łuską łapy chwyciły mnie w okolicach żeber. Wygięłam głowę w tył.
- Arina? – zapytał zdziwiona, widząc znajomą smoczycę.
- Mnie też miło cię znowu widzieć. Gdzie chcesz wylądować?
Wskazałam nowej znajomej łapą kierunek. Ta natychmiast przyspieszyła i po zaledwie dziesięciu minutach wylądowała na polanie tuż przy granicy watahy.
- Dziękuję za pomoc – powiedziałam.
- Drobiazg – odparła smoczyca i wzbiła się w powietrze. Przez chwilę odprowadzałam ja wzrokiem, a potem popędziłam poszukać Urazy. Na moje szczęście znalazłam ją dość szybko. Podałam jej płatki Feainnewedd i ruszyłam w stronę morza i plaży. Po drodze najadłam się takiej ilości owoców lasu, że nie miałam ochoty na rybę. Zamiast polowania wlazłam do łodzi i już po kilkunastu minutach, mimo pory dnia, zasnęłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentując, zachowujmy kulturę wypowiedzi. Pamiętaj, to, jak się wyrażasz świadczy tylko i wyłącznie o tobie!