Powoli uniosłam powieki, podnosząc się do pozycji siedzącej.
Rozglądnęłam się po jaskini, uważnie przeczesując wzrokiem nawet
najmniejszy szczegół. No tak, nadal nie mogę się przyzwyczaić, do
mieszkania w tej pięknej jaskini, jaką była Grota Anioła. Jakie to miłe,
ze strony Miu, że zgodziła się, żebym dzieliła z nią mieszkanie.
Przeciągnęłam się, ziewnęłam jeszcze raz i wybiegłam truchtem z jaskini,
w celu rozprostowaniu kończyn, po kilku godzinach snu. Fakt, iż całą
noc przespałam tak spokojnie, wydawał mi się dość dziwny, ale nie miałam
ochoty na dochodzenie, czy ktoś podał mi środki nasenne czy nie.
Rozłożyłam szeroko skrzydła, po czym wzbiłam się w powietrze. Szybowałam
spokojnie nad terenami watahy. Pogoda była dziś idealna do spacerów,
zarówno takich na ziemi, jak i tych w powietrzu. Słońce już od rana
mocno grzało, wiał delikatny, chłodny wiaterek, dając przyjemne
orzeźwienie, niebo było błękitne, przyozdobione jedynie niewielkimi,
białymi obłoczkami. W pewnej chwili, panującą wokoło ciszę, przerwało
głośne wołanie. Spojrzałam w dół, gdzie ujrzałam swoją siostrę - Venus.
Od razu wylądowałam tuż obok niej.
- Cześć Ven - uśmiechnęłam się. - Co cię tu sprowadza?
- Uraza zwołuje wszystkich medyków, szamanów i alchemików do Doliny Smoków. To podobno bardzo ważne - odparła.
- Dobrze, to pójdę sprawdzić o co chodzi. Do zobaczenia! - zawołałam, ponownie wzbijając się w powietrze.
Leciałam
najszybciej jak potrafiłam, no bo w końcu, jeśli Alfa nas wzywa, to
musi być to coś ważnego. Po paru minutach leciałam już nad wcześniej
wspomnianą Doliną Smoków, szukając Urazy. W końcu dostrzegłam ją i...
Gwiezdnego Smoka leżącego obok! Błyskawicznie pojawiłam się obok niej.
Inni już tam byli.
- Już jesteś! - zawołała na mój widok Uraza.
- Tak... Ale... - zaczęłam niepewnie, wskazując na wielkiego stwora.
-
No właśnie. To, jak zapewne wiesz, legendarny Gwiezdny Smok. Otóż
znalazłam go, leżącego tutaj. Jest ciężko ranny - westchnęła.
- Ciężko ranny? - spytałam, przyglądając się cudownemu zwierzęciu.
Był
naprawdę niezwykły. Tak piękne, dumne i silne stworzenie, leżało teraz
bezradnie na ziemi. Aż czuć było jego cierpienie, strach i resztki
nadziei, ulatniającej się, niczym płatki kwiatów wiśni, odlatujące w
nieznane kierunki. Podeszłam powoli do stwora. Kucnęłam przy nim,
delikatnie dotykając jednej z jego ran. Syknął z bólu.
-
Ciii... Spokojnie... Wszystko będzie dobrze... - wyszeptałam,
przymykając oczy, chcąc w niejaki sposób zjednoczyć się ze Smokiem.
Znałam
język wszelkich stworzeń, nie tylko tych, co stąpały po ziemi, ale
także latających wysoko w przestworzach, pływających w morskich
głębinach, zwyczajnych, magicznych, a nawet tych, których nie ma już z
nami na tym świecie. Z wielką ostrożnością, by przypadkiem nie sprawić
mu bólu, weszłam do umysłu rannego. Tak... On naprawdę strasznie
cierpiał. Do tego jeszcze dochodziły straszne sceny z jego wspomnień,
chociażby scena, w której to był jeszcze małym smokiem, no i widok jego
cierpiących rodziców, nękanych przez ludzi.
- To mało powiedziane! On umiera! - wykrzyknęłam.
Alfa spojrzała na mnie wręcz z przerażeniem. Opuściłam głowę, wbijając wzrok w ziemię.
- Naprawdę nie da się go uratować? - zapytała z nadzieją w głosie.
Zastanowiłam
się przez chwilę. Starałam się przypomnieć sobie wszystkie mikstury,
wywary i eliksiry, w poszukiwaniu takiego, który mógłby pomóc w tej
sytuacji.
- Hm... Może udałoby się przyrządzić odpowiedni
eliksir, ale do niego potrzebne są niezwykle cenne i rzadko spotykane
składniki - wyjaśniłam.
Uraza natychmiast poderwała się z
miejsca i zawyła donośnie, informując tym samym całą watahę, o
natychmiastowym zebraniu. W ciągu kolejnych kilkunastu minut, wszyscy
członkowie wilczego stada zebrali się przy Urazie i rannym potworze.
Wszystkich widok legendarnego smoka wprawiał w osłupienie oraz podziw.
-
Witajcie! - zaczęła Alfa, a wraz z jej głosem ucichły wszystkie szepty.
- Widzicie właśnie legendarnego Gwiezdnego Smoka. Jest on ciężko ranny,
pozostało mu co najwyżej kilkanaście dni życia. Jednakże, jest dla
niego nadzieja, którą jest pewien eliksir. Potrzebuję ochotników do
odnalezienia składników, potrzebnych do sporządzenia wywaru!
Słysząc
przemowę wadery, tylko ponownie się przekonałam, że mamy wspaniałą
Alfę. Jako pierwsza wystąpiłam do przodu, dając tym samym znak, że
jestem gotowa podjąć wyzwanie. Zaraz po mnie zgłosiło się kilka innych
wilków, a reszta rozeszła się, aby powrócić do swoich zajęć. Uraza
zaczęła kolejno tłumaczyć wszystkim, kto jakie ma zadanie.
-
Rose... - wadera podeszła do mnie. - Ty wyruszysz na poszukiwanie
Owoców Balissy. Możesz odnaleźć je na szczytach mroźnych i zdradliwych
gór, albo w katakumbach, znajdujących się pod terenami naszej watahy -
wyjaśniła.
Opowiedziała mi dokładniej co i jak. Miałam wybór,
gdzie ich szukać. Na szczytach gór,czy w katakumbach. Jeszcze raz
dokładnie przeanalizowałam słowa wadery, rozważyłam wszystkie za i
przeciw, decydując się ostatecznie na szczyty gór, gdyż mimo wszystko
wydawało się to łatwiejsze zadanie, niż wielogodzinne błądzenie po
ciemnych, mrocznych katakumbach. Pobiegłam do jaskini, by zabrać
wszystkie przydatne rzeczy. Postanowiłam wyruszyć tam jako wilk,
ponieważ na pewno w tej postaci będzie mi dużo łatwiej i cieplej.
Wzięłam sporą torbę, idealną do takich wypraw i zaczęłam pakować do niej
rozmaite rzeczy. Podobno kobieca torebka jest jak skarbiec; znajdziesz
tam dosłownie wszystko. Mnie się to jednak nie tyczy, dlatego i tym
razem zabrałam tylko przedmioty, które uznałam za naprawdę potrzebne lub
mogące się przydać. Na siebie założyłam jedynie pelerynę z kapturem,
jednak po krótkim zastanowieniu postanowiłam odwiedzić maga, konkretnie
alchemika, aby spytać go o radę. Elandiel, wadera zajmująca właśnie to
stanowisko mieszkała nie daleko od mojej jaskini. Pobiegłam tam w tamtym
kierunku, niosąc wszystko, co było mi potrzebne do drogi, aby już po
wizycie u niej, móc wyruszyć. Wparowałam bez pukania do jaskini.
- A to co? Napad? - zaśmiała się wadera, zaskoczona nagłymi "odwiedzinami".
- Wybacz, ale mam mało czasu - westchnęłam, spoglądając przepraszającym wzrokiem na Elandiel.
- Nie ma sprawy. Co Cię tu sprowadza? - spytała pogodnie.
Wyjaśniłam
jej całą sytuację, pytając, czy nie ma jakiegoś zaklęcia, które
spowodowałoby, że moja peleryna dostarczałaby więcej ciepła podczas
srogich mrozów.
- Hm... Otóż znam takie zaklęcie, ale trzeba by było czekać kilka dni... - zastanowiła się.
- Dni? Nie, to za długo. Pójdę po prostu w takiej jaka jest teraz - odpowiedziałam zdecydowanym tonem.
-
To niebezpieczne! Możesz umrzeć przez wychłodzenie organizmu! -
ostrzegła alhemiczka, jednak ja nie zamierzałam zmienić postanowienia.
Pożegnawszy
się z Elandiel, wybiegłam z jaskini, płosząc przy tym gromadkę wróbli,
wesoło ćwierkających przy wejściu. Niepokoiła mnie jedynie dzisiejsza
pogoda. Niby słońce świeciło, ale dostrzegłam, iż od zachodu, czyli tam,
gdzie znajdowały się góry, zbliżają się ciemne, burzowe chmury. No
trudno, w takim razie nie ma ani chwili do stracenia. Muszę się z tym
szybko uwinąć, gdyż górska wspinaczka podczas burzy, to pewna śmierć.
Wybiegłam z jaskini, wzbijając się w powietrze i kierując się na zachód.
Na początku lot był spokojny, powietrze nie stawiało oporu, ale im
bliżej znajdowałam się gór, tym mocniejszy wiał wiatr. Przez chwilę
próbowałam oprzeć się, jednakże uznałam, że jest to raczej zły pomysł,
więc wylądowałam u podnóża góry. Uniosłam wysoko głowę, chcąc w niejaki
sposób obliczyć wysokość wzniesienia. Na oko wydawała się to odpowiednia
góra do poszukiwania na jej szczycie owoców. Żeby się jednak przekonać,
czy aby na pewno się nie pomyliłam, musiałam się tam wdrapać, no i
sprawdzić. Rozejrzałam się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, do
rozpoczęcia wspinaczki. Odnalazłam nieco mniej strome "wejście", więc
rozpoczęłam zdobywanie szczytu. Po przejściu kilkudziesięciu metrów,
usłyszałam ciche miauknięcie. Dopiero teraz dostrzegłam, iż moja torba
dawała w pewnym stopniu przyjemne ciepło. Nie trudno było się domyślić,
iż siedział w niej pewien futrzak, jako pasażer, a raczej pasażerka, na
gapę. Purpurowo-różowa kotka wystawiła łepek z torebki, patrząc na mnie
przepraszająco.
- Oj, no już nic nie szkodzi - uśmiechnęłam się do kotki.
Innych
pewnie by to zdziwiło, że gadam do kota, no ale jakby tak na to
popatrzeć, to co w tym dziwnego? Poza tym, jak już wcześniej
wspominałam, rozumiem języki wszystkich stworzeń, w tym także zwierząt.
Takich jak moja kotka też, zważywszy chociażby na to, iż jest ona
magicznym kotem. Kto widział zwyczajnego futrzaka o takim umaszczeniu?
Luna ułożyła się wygodnie w mojej torbie i zapadła w głęboki sen.
Pogłaskałam ją delikatnie po miękkim, aksamitnym futerku, a następnie
zamknęłam torbę, uważając przy tym, by zostawić niewielki otwór na
dopływ tlenu. Rozpoczęłam wspinaczkę, po śnieżnym pustkowiu. Chciałam
jak najszybciej dostać się na szczyt, by mieć już to z głowy. Nie
przewidziałam tak niskiej temperatury na takiej wysokości. Powietrze
samo w sobie nie było jeszcze tak zimne, ale mroźny wiatr odgrywał tu
dużą rolę. Moja wspinaczka trwała już dobre dwie godziny, kiedy ujrzałam
przed sobą ogromną dziurę, kształtem przypominającą niewielki, acz
głęboki wąwóz. Ostrożnie podeszłam bliżej, chcąc sprawdzić, jak daleko w
dół sięga. Śnieg okazał się wyjątkowo zdradliwy, gdyż nagle osunął się,
a ja spadłam w przepaść, uderzając po drodze o ostre skały. Zanim
zetknęłam się z twardym gruntem zdążyłam tylko mocno przytulić do siebie
torbę, w obawie, by Lunie nic się nie stało. Potem poczułam już tylko
mocne uderzenie o ziemię i potworny ból.
~~~~~*~~~~~
Obudził
mnie delikatny dotyk czegoś mokrego i lekko szorstkiego. Otworzyłam
oczy, rozglądając się niepewnie dookoła. Leżałam tam, gdzie poprzednio
utraciłam przytomność, czyli w miejscu mojego upadku. Ze "snu" wybudziła
mnie kotka, liżąca ostrożnie moją ranę na łapie. Po chwili udało mi się
podnieść do pozycji siedzącej. Podrapałam futrzaka za uchem, po czym
spojrzałam w górę. Od powierzchni dzieliło mnie może ze sto metrów, więc
wlecienie spowrotem na górę nie wydawało się niczym trudnym.
Rozpostarłam skrzydła, ale natychmiast złożyłam je spowrotem, pod
wpływem okropnego bólu w jednym z nich. Syknęłam głośno, przez co moja
towarzyszka odskoczyła gwałtownie. Nie trudno było się domyślić, że
podczas upadku musiałam zapewne złamać prawe skrzydło, co zdecydowanie
utrudniało wizję wydostania się na powierzchnię. Rozejrzałam się, w
poszukiwaniu mojej torby, którą dostrzegłam kilka metrów dalej. Szybkim
ruchem otworzyłam ją, wyciągając ze środka wodę utlenioną, plastry i
bandaż. Na złamaną kość mi to nie pomoże, ale chociaż opatrzę sobie te
lżejsze rany. Jak postanowiłam tak też zrobiłam. Zdezynfekowałam
pojedyncze rany, te mniejsze opatrzyłam plastrami, a nieco większe -
bandażem. Moja towarzyszka nie doznała żadnych obrażeń, zapewne tylko
się wystraszyła. Teraz należało zastanowić się nad sytuacją, w której
obecnie się znajdowałyśmy, ponieważ można by rzec, że była ona wręcz
tragiczna. Uznałam jednak, iż nie mogę tracić zimnej krwi i tak po
prostu się poddać. Zaczęłam szperać w torbie, w poszukiwaniu czegoś, co
mogłoby umożliwić nam wyjście. Odnalazłam grubą, mocną linę, co
zaowocowało nowym pomysłem, zradzającym się w mojej głowie. Przyjrzałam
się uważnie stromej ścianie urwiska. Dzięki licznym półkom skalnym
wspinaczka była możliwa, a wręcz konieczna, zważywszy na naszą sytuację.
Kotka szybko wskoczyła do torby, którą przerzuciłam sobie przez ramię.
Zarzuciłam linę na pierwszą z nich, po czym, bez większego wysiłku
wdrapałam się na nią. Potem robiło się coraz trudniej. Po
kilkudziesięciu minutach ciężkiej i ekstremalnej wspinaczki, udało mi
się wydostać z pułapki. Odetchnęłam z ulgą, spoglądając z zadowoleniem
za siebie. Moja radość trwała jednak tylko kilkanaście sekund, gdyż
mocny powiew wiatru, niemalże zwalił mnie z nóg. Błękitny do tej pory
nieboskłon przybrał ciemną, szarą barwę. Ponowiłam próbę dalszej
podróży, jednak złamane skrzydło oraz silne podmuchy lodowatego wiatru
zdecydowanie utrudniały sprawę. Już kilka minut później zaczął sypać
śnieg, którego po chwili było już tak dużo, że blokował zupełnie
widoczność. Rozpoczęła się nierówna walka z żywiołem. Próbowałam
wytrwać, jednakże wiatr targał mną na wszystkie strony, tak, że gdy
ostatecznie upadłam na ziemię, nie miałam siły się podnieść.
~~~~~*~~~~~
Powoli
otworzyłam oczy, oglądając powoli każdy przedmiot, znajdujący się w
pomieszczeniu. No właśnie, leżałam na łóżku, przykryta ciepłym kocem.
Pokój nie był zbyt duży, przypominał nieco taką drewnianą chatkę
góralską. W izbie wszystko było wykonane ze wspomnianego wcześniej
materiału. Podniosłam się niepewnie do pozycji siedzącej. Wtedy
spostrzegłam, iż jestem obecnie w ludzkiej postaci. Rozejrzałam się po
pomieszczeniu, w poszukiwaniu mojej torby, którą znalazłam leżącą na
stoliku. Pod nim zaś, nieco bliżej kominka, siedziała Luna, pijąc
spokojnie mleko z również drewnianej miseczki.
- Widzę, że już się obudziłaś - usłyszałam nagle.
Gwałtownie
odwróciłam głowę w drugą stronę, gdzie dostrzegłam młodą kobietę. Nie
była ona jednak człowiekiem, lecz duchem. Jej ciało było niemalże
przeźroczyste, ale miało bardzo delikatną, bladoniebieską barwę.
- Kim jesteś? - zapytałam, lustrując kobietę wzrokiem.
-
Nazywam się Eterea. Tak, jestem duchem. Umarłam tu, w tym domu, z
tęsknoty za moim mężem, który wyjechał dawno temu. Pozostałam jednak na
tej górze, by móc na niego czekać... - powiedziała cicho.
-
To przykre, ale... Dlaczego mi pomagasz? - kolejne pytanie skierowane do
Etereii, było przepełnione wdzięcznością, ale także niepokojem.
-
Pomagam tym, co zgubią się na terenie mojego domu, czyli tej góry.
Przenocuj tutaj, na dworze jest już niebezpiecznie o tej porze.
Z
chęcią przyjęłam zaproszenie do spędzenia nocy w drewnianej chatce,
gdyż chyba logiczne, iż była to sto razy lepsza perspektywa niż spanie
na potwornym mrozie na zewnątrz. Noc minęła spokojnie, więc już
następnego ranka miałam zamiar wyruszyć w dalszą drogę. Gdy się
obudziłam, zastałam Etereę, nakładającą do stołu.
- Witaj Rose, jak minęła noc? - spytała, spoglądając na mnie przyjaźnie.
-
Em... Dobrze, dziękuję za gościnę - odpowiedziałam, nie zastanawiając
się, skąd zna moje imię. - Zaraz się zbieram, muszę jak najszybciej
zdobyć Owoce Balissy...
- Rozumiem - przerwała mi. - Musisz jednak nabrać siły, aby misja się powiodła. Zostań chociaż na śniadanie.
Po
chwili przekonywania mnie, że to żaden kłopot, przystąpiłam na tę
propozycję. Zasiadłam do niewielkiego stolika, zabierając się za
spożywanie posiłku. Kobieta w tym czasie postawiła przed Luną miseczkę z
mlekiem oraz kawałek mięsa, a potem wzięła moją torbę i zaczęła pakować
tam różne rzeczy. Po skończeniu jedzenia, jeszcze raz podziękowałam, po
czym ruszyłam w dalszą drogę. Tym razem pogoda dopisywała. Wiał o wiele
słabszy wiatr, chmury już dawno rozpłynęły się w powietrzu. Pomimo to, z
każdym przebytym metrem, temperatura stawała się coraz niższa. W pewnym
momencie chłód stawał się już nie do wytrzymania. Jednak w tej chwili
nie to było ważne, ponieważ właśnie dotarłam na szczyt. Moje zdumienie
nie miało granic, kiedy spostrzegłam, iż zamiast lodowej pustyni, na
szczycie góry rozciąga się niewielka, tętniąca życiem łąka. Małe,
nieznane mi dotąd stworzonka, przypominające nieco pomieszanie królika
oraz wiewiórki, hasały wesoło wśród traw i różnobarwnych kwiatów. Stałam
w bezruchu, patrząc z oczarowaniem na cudowny krajobraz. Luna
wyskoczyła z torby i natychmiast puściła się w pogoń za jednym ze
stworzonek. Zaśmiałam się pod nosem, po czym rozglądnęłam się uważnie, w
poszukiwaniu upragnionych owoców. Ruszyłam powoli przez łąkę,
rozglądając się uważnie.
- Jest! - wykrzyknęłam, płosząc
kilka zwierzątek, na widok niebieskiej łodyżki oraz bordowych kuleczek,
przypominających nieco borówki.
Jednakże gęste, metalowe
ciernie, tworzące pewnego rodzaju kolczastą kopułę nad moim celem,
skutecznie ostudziły mój zapał. Nie zastanawiałam się w tamtej chwili,
po co one się tam znajdują. Usiadłam zrezygnowana na ziemi, wysilając
swe szare komórki. Chyba nie ma innej rady, muszę po prostu przecisnąć
się między nimi. Trudno. To może boleć... Zacisnęłam zęby, idąc
chwiejnym krokiem do bariery. Nim jednak zaczęłam pokonywać stalową
zaporę, pod moimi łapami przebiegło coś malutkiego. Jedno z rozkosznych
stworzonek, zamieszkujących tę polanę, zgrabnie pokonało zabezpieczenie,
nawet nie dotykając przy tym kolców. Zerwało niewielki krzaczek, a
chwilę później wróciło do mnie. Zwierzak położył zdobycz przede mną,
dumny ze swojego wyczynu. Moją twarz rozjaśnił promienny uśmiech.
Uściskałam malucha, dziękując mu z całego serca i wręczając ciasteczko,
które otrzymałam od Etereii. Chociaż ten podarunek nie był nawet w
połowie wart tego, co ja otrzymałam, miałam nadzieję, że chociaż w
niewielkim stopniu wynagrodzi zwierzakowi poświęcenie oraz wysiłek.
Zadowolona owinęłam owoce prostokątną chustą, a następnie, zgarniając po
drodze Lunę, niechcącej się rozstać z nowymi przyjaciółmi, wyruszyłam w
drogę powrotną. Miałam cichą nadzieję na mniejsze wyzwania oraz
bezpieczny powrót. Naprawdę miałam już dość przygód jak na jeden raz.
Tym razem wszystko zdawało się iść po mojej myśli. Odpowiednia pogoda,
mróz coraz słabszy, brak porywistego wiatru... Bardzo dobre warunki na
taką wędrówkę. Kolejne godziny mijały spokojnie na pokonywaniu
niewielkich rozpadlin czy urządzaniu kilkuminutowych przerw na ugaszenie
pragnienia i zaspokojenie głodu. Pod wieczór rozbiłam mały,
jednoosobowy namiot. Na kawałku nagiej skały udało mi się również
rozpalić ognisko. Ogień wznieciłam za pomocą Kuli Światło, która, jak
się okazało, może również stać się na chwilę zapałką, zaś za opał
posłużyły mi suche patyki, zebrane przeze mnie jeszcze na tamtej łące.
Westchnęłam cicho na wspomnienie pięknej polany, ukrytej wysoko w
górach. Aż trudno w coś takiego uwierzyć. Nagle do moich uszu dobiegł
cichy odgłos, wydawany przez... Tamte zwierzątka, żyjące na szczycie!
Natychmiast zajrzałam do torby, gdzie oprócz Luny, ujrzałam drugą
zwierzęcą postać.
- Oj mały, jak ja mam cię teraz odnieść z powrotem? - mruknęłam, przyglądając się z rozbawieniem stworzonku.
Dowiedziałam się również, że on nie ma zamiaru wracać i celowo wskoczył do mojej torby.
- No dobrze, masz jakieś imię? - spytałam, od razu otrzymując odpowiedź. - Cookie? Jak słodko! A więc dobranoc Cookie!
Kilka
kijków nie wystarczyło na zbyt długo, toteż po niecałym kwadransie od
wygaśnięcia ostatniego płomyczka, ponownie nieprzyjemnym chłód dał się
we znaki. Wślizgnęłam się do namiotu, otulając szczelnie kocem,
znalezionym w torbie.
~~~~~*~~~~~
Następnego ranka
miałam dość nietypową pobudkę. Otóż obudził mnie donośny ryk.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu dziwnego dźwięku, kiedy nagle
spostrzegłam, iż znajduję się w ogromnej, lodowej grocie. W lodowej
podłodze mogłam niemalże dostrzec swoje odbicie. Ściany mierzyły sobie
kilka metrów wysokości, a z sufitu zwisały ogromne sople, pełniące
zapewne role żyrandoli, ponieważ odbijały światło słoneczne, pozwalając
mu dotrzeć w głąb jaskini. Zdezorientowana zajrzałam natychmiast do
swojej torby. Wbrew pozorom nie miałam na celu sprawdzenia, czy wszystko
w porządku z Owocami Balissy, choć te istotnie leżały nadal na swoim
miejscu, lecz aby sprawdzić, jak miewają się moi towarzysze.
Uśmiechnęłam się nieco na widok dwóch małych kulek, spokojnie śpiących
na dnie torby. Teraz należało się zastanowić, jak tak właściwie się tu
znalazłam. Niepewnym krokiem podążałam mroźnym tunelem, prowadzącym
donikąd. Okazało się jednak, że na jego końcu znajdowała się ogromna
sala, a tuż po niej wyjście. Już miałam uciec, kiedy usłyszałam kolejny
ryk, taki sam, jaki słyszałam również rano. Tym razem był jednak
głośniejszy i zdawał się dochodzić zza moich pleców. Odwróciłam się
gwałtownie, nie wierząc własnym oczom, co w moim przypadku zdarza się
rzadko. Przede mną stał trzymetrowy stwór. Miał grube, białe futro,
pokrywające prawie całe ciało, łącznie z twarzą, choć tam rosło ono
zdecydowanie krótsze. Głębokie, bladoniebieskie oczy wpatrywały się we
mnie smutnym wzrokiem. Nietrudne okazało się zrozumienie go. Nie miał
zamiaru mnie skrzywdzić, po prostu doskwierała mu samotność. Próbował
znaleźć sobie towarzystwo.
- Wybacz, ale nie mogę tu zostać... - westchnęłam.
Stwór
wydał z siebie smutny jęk, a po policzku spłynęła mu srebrna łza. Nie
wiedziałam, że Yeti może płakać! Do tej pory uważałam, że to groźne
stworzenie bez uczuć, chcące jedynie zabijać... A tu proszę! Nagle
Cookie wyskoczył z torby, zeskakując na zamarzniętą podłogę. Popatrzył
na mnie błagalnym wzrokiem, co wyjaśniło mi już więcej, niż jego
następne słowa.
- Jesteś tego pewny? - spojrzałam na malucha pytająco.
Cookie pokiwał twierdząco główką.
- Więc idź! - uśmiechnęłam się, machając małemu na pożegnanie.
Zwierzak
popędził w stronę wielkiego stwora. Z ogromną zwinnością wdrapał się na
jego kolana, wtulając się w jego gęste futro. Jego czarna sierść oraz
niewielki wzrost kontrastowały z jego nowym przyjacielem. Yeti
zaskoczony zachowaniem stworzonka, uśmiechnął się wesoło, ocierając przy
tym łzę. Mi również podczas oglądania tej sceny zaszkliły się oczy,
jednak czas gonił, a ja musiałam ruszać w dalszą drogę. I tym razem
zostałam zatrzymana przez wielkiego stwora. Ku mojemu zdziwieniu,
wskazał łapą na kolejny korytarz. Zmierzyłam go podejrzliwym wzrokiem,
ale mimo wątpliwości szybkim krokiem przemknęłam wskazaną drogą, zaś na
jej końcu dostrzegłam... Portal! Nie miałam wówczas zamiaru ani czasu,
żeby namyślać się godzinami nad tym, gdzie może prowadzić. Odbiłam się
od ziemi, wskakując w sam środek. Oślepiające światło zmusiło mnie do
zamknięcia oczu. Potem usłyszałam głośny szum, nasilający się z każdą
chwilą. Po następnych kilku sekundach wszystko ustało, a ja poczułam
nareszcie grunt pod nogami. Uniosłam powieki, biorąc głęboki wdech
świeżego, letniego powietrza. Wróciłam do domu! Nareszcie! Z szerokim
uśmiechem na twarzy potruchtałam do domu. Wyciągnęłam Lunę z torby,
kładąc ją delikatnie na posłaniu. Następnie postanowiłam zająć się swoim
skrzydłem, o którym podczas podróży prawie zupełnie zapomniałam.
Zdjęłam ostrożnie bandaż, chcąc następnie opatrzyć je w należyty sposób.
Po krótkich badaniach stwierdziłam jednak, że rana jest już prawie
zagojona, a kość zrośnięta. Przez jeszcze kilka dni nie powinnam latać,
ale już nie muszę nosić bandaża ani gipsu. Z drugiej strony, czy można
założyć gips na skrzydło? Nieważne. Z szafki cudem wyciągnęłam starą,
nieużywaną wagę kuchenną. Wyjęłam z torby zdobyte owoce, kładąc je
następnie na wadze. Wskazówka zatrzymała się na 330 gramach.
- C-co?! Nie mam wystarczającej ilości! - zawołałam wręcz z rozpaczą.
Jeżeli
będzie brakować choćby jednego składnika, nie uda się przyrządzić
eliksiru i wyleczyć smoka, a cała praca innych pójdzie na marne! Nie
mogę tak tego zostawić! Natychmiast wyciągnęłam karteczkę, na której
widniały zapisane wskazówki, jakie dała mi Uraza.
- Ponowna wspinaczka odpada... - wymruczałam. - Zostają jeszcze katakumby...
Nie
miałam czasu na rozmyślanie, zostały mi tylko dwa dni na dostarczenie
Owoców Balissy. Natychmiast podjęłam decyzję o wyprawie do katakumb. Tym
razem postanowiłam wyruszyć tam jako człowiek, ponieważ w tej postaci
dużo lepiej walczę, a coś czuję, że bez walki w katakumbach się nie
obejdzie. Nie miałam zamiaru brać teraz żadnej torby czy plecaka. Nie
miałam na to czasu, musiałam się śpieszyć i liczyć na łut szczęścia.
Wybiegłam pędem z jaskini, zostawiając oszołomioną kotkę samą sobie. Nie
minęło nawet kilka minut, kiedy znalazłam się w Lesie Miłości.
Rozglądnęłam się dookoła z cichym westchnięciem. Jakaś para spokojnie
przechadzała się wśród drzew, słuchając śpiewu ptaków i delikatnego
szumu wiatru. Szkoda, że przychodzę w tak urocze miejsce, aby schodzić
do podziemi... I szkoda, że sama... No cóż, miłość to rzecz nie dla
mnie... Na chwilę zapomniałam, po co tak naprawdę tu przybyłam,
przymknęłam oczy i wyobrażałam sobie, że może kiedyś także będę tak
szczęśliwa jak oni... Po kilku sekundach postanowiłam jednak odłożyć
marzenia o miłości na drugie miejsce, gdyż przypomniałam sobie, co w tym
momencie było dla mnie priorytetem. Biegałam po lesie dobrych kilka
minut, zanim udało mi się odnaleźć wejście, którym okazała się być dość
głęboka dziura. Tak, kolejna dziura. Ile można! Dopiero wtedy przybrałam
postać człowieka, aby nie wzbudzać podejrzeń. Bez zbędnego
zastanowienia wskoczyłam do wnętrza głębokiej dziury. Zgrabnie
wylądowałam na obydwu nogach. Przede mną rozciągał się szeroki, ciemny
korytarz. Nie chcąc zdradzić swej obecności, uznałam, że obejdzie się
bez światła. Powoli ruszyłam mrocznym tunelem, starając się przywyknąć
do panujących wokoło ciemności. Szłam tak już ponad godzinę, błądząc po
wielu rozwidleniach oraz tajnych przejściach, których, jak się okazało,
było wszędzie pełno. W dodatku cały czas czułam na sobie czyjś wzrok.
,,To bez sensu! Nigdy mi się nie uda!" - myślałam zrozpaczona. Kiedy już
miałam się poddać i usiąść na ziemi, czekając na cud, dostrzegłam
niewielką szparę w ścianie. Podbiegłam w tamtą stronę, oglądając uważnie
uszkodzony fragment. Po drugiej stronie dostrzegłam ogromną, kamienną
komnatę, która od setek lat stała ukryta. Ponowna reakcja w postaci
zniszczenia doszczętnie jednej ze ścian, z wykorzystaniem Kuli Światła
mogła okazać się dla mnie zgubna. W tamtej chwili nie zawracałam sobie
takimi myślami głowy. Moim celem było odnalezienie składnika, więc
zrobię wszystko, aby tego dokonać! Na kamiennych ścianach wyryte były
przeróżne symbole, tajemniczego pochodzenia. Nie potrafiłam ich
odczytać, ale nie to wtedy mnie interesowało. Moją uwagę od razu przykuł
wielki ołtarz, znajdujący się na środku pomieszczenia. Nie dało się
opisać mojego szczęścia, kiedy ujrzałam leżące na nim Owoce Balissy, w
idealnym stanie, jakby dopiero co zerwane. Oczywiście w tamtej chwili
nie przyszło mi nawet do głowy, że to przecież może być pułapka. Na
tamten moment zapomniałam zupełnie, iż znajdowałam się właśnie na
terytorium wroga. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po chwyceniu
bordowych owoców, kiedy zostałam uwięziona w stalowej klatce. ,,Brawo,
jak zwykle jesteś tak głupia, żeby nie zauważyć ogromnej klatki
zwisającej z sufitu kilka centymetrów nad twoją głową!" - usłyszałam
głos swojej podświadomości. Zaczęłam gorączkowo szukać możliwości
ucieczki, jednak mój wysiłek okazał się daremny. W pewnym momencie do
pomieszczenia wbiegł... Mały trol. Znaczy chyba. Nie potrafiłam do końca
określić, czym on był. Wydawał się niegroźny, choć ostrożność nie
zaszkodzi. Wyglądał tak komicznie, że musiałam się roześmiać, chociaż
wcale nie było mi wtedy do śmiechu.
- Udało się! Wpadłaś w pułapkę! Mój pan się ucieszy! Tak! Bardzo ucieszy! - krzyczał radośnie.
- Cieszę się, że twój pan się ucieszy, ale mogłabym zapytać, kim on jest? - zapytałam, starając się wyglądać na szczęśliwą.
-
To największy i najpotężniejszy Demon w tych katakumbach, a może nawet
na świecie! A ja jestem jego sługą! - zawołał, najwyraźniej dumny z tak
ważnej roli.
- To wspaniale! Tylko wiesz... Muszę szybko wrócić do domu, więc może byś mnie wypuścił? - poprosiłam błagalnym tonem.
- Nie! Pan zabronił! - odparł stanowczo.
-
Hm... No to inaczej. Popatrz! - powiedziałam z lekkim, chytrym
uśmiechem, ściągając z szyi naszyjnik ze sporym, błękitnym klejnotem.
Malec wytrzeszczył oczy z zachwytu, wyciągając rączki w stronę
świecidełka. - Dam ci je, jeśli mnie wypuścisz. Co ty na to? -
zaproponowałam.
- Em... No... Niech będzie! - odpowiedział w końcu, otwierając drzwi klatki niewielkim kluczykiem. - Teraz zapłata!
Posłusznie
wręczyłam mu wisiorek, podziękowałam szybkim "Dzięki!", po czym bez
słowa pożegnania uciekłam. Przywołałam miecz i ściskając go mocno w
prawej ręce biegłam przed siebie. Po chwili usłyszałam okropny wrzask.
Nie trudno się domyślić, że zaraz zapewne będę zmuszona do walki z całym
stadem potworów, zjaw i innych tego typu stworów. Zaczęłam główkować nad
jakimś sensownym rozwiązaniem, które pomogłoby mi przejść niezauważenie
do wyjścia. Albo po prostu szybko. Problem w tym, że nie miałam pojęcia
którędy. Trudno, muszę zaryzykować. Przybrałam postać Anioła, co
wiązało się z ogromnym niebezpieczeństwem, zważywszy na Demony
zamieszkujące podziemia, ale trudno. Skupiłam całą swoją siłę i
wystrzeliłam wielką Kulę Światła prosto w sufit. Zdążyłam jeszcze
wytworzyć ochronną kopułę nad sobą, zanim zostałam zasypana gruzem oraz
pyłem. Gdy tylko się uspokoiło, ujrzałam malutki promyczek światła. Z
trudem udało mi się wdrapać aż do wyjścia na powierzchnie. Kosztowało
mnie to wiele wysiłku, ale ostatecznie wyszłam nowym, stworzonym przeze
mnie wyjściem, nieopodal Lasu Miłości. Odetchnęłam z ulgą, czując się
już zupełnie bezpieczna. Wróciłam do swojej jaskini, gdzie od razu
wyciągnęłam z kieszeni resztę owoców. Po zważeniu obydwóch porcji razem,
waga wykazała 540 gramów. Schowałam nadmiar do specjalnego pojemniczka,
licząc, że kiedyś mi się przyda, a następnie skierowałam się do Urazy,
aby przekazać jej składniki. Stanęłam przed jej jaskinią i zapukałam
cicho. W wejściu ukazała się nasza Alfa, która jak zwykle powitała mnie
ciepłym uśmiechem. Wręczyłam jej Owoce Balissy, a następnie, już w
postaci wilka, wróciłam do jaskini. Byłam wykończona. Mogłam zamiast
kilka dni męczyć się w górach od razu zejść do katakumb, gdzie spędziłam
co najwyżej dwie godziny.
- O, Rose! Tutaj jesteś! -
usłyszałam za plecami głos Miu. Widzisz, wybieram się jutro na wyprawę w
góry. Może poszłabyś ze mną? - zaproponowała radośnie, a ja pobladłam
na twarzy.
- Mowy nie ma! - zaśmiałam się.
Teraz pozostawało mi jedynie czekać na dalszy przebieg wydarzeń. Mam nadzieję, że uda się sporządzić eliksir na czas.
Ilość słów: 4394
Ilość słów: 4394
A, teraz zauważyłam, że zapomniałam policzyć słów. Wybaczcie, już naprawiam XD
OdpowiedzUsuńIlość słów: 4394
Zaraz dodam do posta ile jest słów :)
UsuńDziękuję :3
UsuńSpoko ^^ I tam miałaś troszku literówek, to poprawiłam ;)
UsuńOjej, wielkie dzięki :3
UsuńPisanie na telefonie jednak robi swoje, co chwilę jakąś literkę przekręcę, więc przepraszam. Poza tym, połowę opka pisałam niemalże na szybko XD