11 lip 2016

Opowiadanie konkursowe: Rose

Powoli uniosłam powieki, podnosząc się do pozycji siedzącej. Rozglądnęłam się po jaskini, uważnie przeczesując wzrokiem nawet najmniejszy szczegół. No tak, nadal nie mogę się przyzwyczaić, do mieszkania w tej pięknej jaskini, jaką była Grota Anioła. Jakie to miłe, ze strony Miu, że zgodziła się, żebym dzieliła z nią mieszkanie. Przeciągnęłam się, ziewnęłam jeszcze raz i wybiegłam truchtem z jaskini, w celu rozprostowaniu kończyn, po kilku godzinach snu. Fakt, iż całą noc przespałam tak spokojnie, wydawał mi się dość dziwny, ale nie miałam ochoty na dochodzenie, czy ktoś podał mi środki nasenne czy nie. Rozłożyłam szeroko skrzydła, po czym wzbiłam się w powietrze. Szybowałam spokojnie nad terenami watahy. Pogoda była dziś idealna do spacerów, zarówno takich na ziemi, jak i tych w powietrzu. Słońce już od rana mocno grzało, wiał delikatny, chłodny wiaterek, dając przyjemne orzeźwienie, niebo było błękitne, przyozdobione jedynie niewielkimi, białymi obłoczkami. W pewnej chwili, panującą wokoło ciszę, przerwało głośne wołanie. Spojrzałam w dół, gdzie ujrzałam swoją siostrę - Venus. Od razu wylądowałam tuż obok niej.
 - Cześć Ven - uśmiechnęłam się. - Co cię tu sprowadza?
 - Uraza zwołuje wszystkich medyków, szamanów i alchemików do Doliny Smoków. To podobno bardzo ważne - odparła. 
 - Dobrze, to pójdę sprawdzić o co chodzi. Do zobaczenia! - zawołałam, ponownie wzbijając się w powietrze.
Leciałam najszybciej jak potrafiłam, no bo w końcu, jeśli Alfa nas wzywa, to musi być to coś ważnego. Po paru minutach leciałam już nad wcześniej wspomnianą Doliną Smoków, szukając Urazy. W końcu dostrzegłam ją i... Gwiezdnego Smoka leżącego obok! Błyskawicznie pojawiłam się obok niej. Inni już tam byli.
 - Już jesteś! - zawołała na mój widok Uraza.
 - Tak... Ale... - zaczęłam niepewnie, wskazując na wielkiego stwora.
 - No właśnie. To, jak zapewne wiesz, legendarny Gwiezdny Smok. Otóż znalazłam go, leżącego tutaj. Jest ciężko ranny - westchnęła.
 - Ciężko ranny? - spytałam, przyglądając się cudownemu zwierzęciu.
Był naprawdę niezwykły. Tak piękne, dumne i silne stworzenie, leżało teraz bezradnie na ziemi. Aż czuć było jego cierpienie, strach i resztki nadziei, ulatniającej się, niczym płatki kwiatów wiśni, odlatujące w nieznane kierunki. Podeszłam powoli do stwora. Kucnęłam przy nim, delikatnie dotykając jednej z jego ran. Syknął z bólu. 
 - Ciii... Spokojnie... Wszystko będzie dobrze... - wyszeptałam, przymykając oczy, chcąc w niejaki sposób zjednoczyć się ze Smokiem.
Znałam język wszelkich stworzeń, nie tylko tych, co stąpały po ziemi, ale także latających wysoko w przestworzach, pływających w morskich głębinach, zwyczajnych, magicznych, a nawet tych, których nie ma już z nami na tym świecie. Z wielką ostrożnością, by przypadkiem nie sprawić mu bólu, weszłam do umysłu rannego. Tak... On naprawdę strasznie cierpiał. Do tego jeszcze dochodziły straszne sceny z jego wspomnień, chociażby scena, w której to był jeszcze małym smokiem, no i widok jego cierpiących rodziców, nękanych przez ludzi.
 - To mało powiedziane! On umiera! - wykrzyknęłam.
Alfa spojrzała na mnie wręcz z przerażeniem. Opuściłam głowę, wbijając wzrok w ziemię.
 - Naprawdę nie da się go uratować? - zapytała z nadzieją w głosie.
Zastanowiłam się przez chwilę. Starałam się przypomnieć sobie wszystkie mikstury, wywary i eliksiry, w poszukiwaniu takiego, który mógłby pomóc w tej sytuacji.
 - Hm... Może udałoby się przyrządzić odpowiedni eliksir, ale do niego potrzebne są niezwykle cenne i rzadko spotykane składniki - wyjaśniłam.
Uraza natychmiast poderwała się z miejsca i zawyła donośnie, informując tym samym całą watahę, o natychmiastowym zebraniu. W ciągu kolejnych kilkunastu minut, wszyscy członkowie wilczego stada zebrali się przy Urazie i rannym potworze. Wszystkich widok legendarnego smoka wprawiał w osłupienie oraz podziw.
 - Witajcie! - zaczęła Alfa, a wraz z jej głosem ucichły wszystkie szepty. - Widzicie właśnie legendarnego Gwiezdnego Smoka. Jest on ciężko ranny, pozostało mu co najwyżej kilkanaście dni życia. Jednakże, jest dla niego nadzieja, którą jest pewien eliksir. Potrzebuję ochotników do odnalezienia składników, potrzebnych do sporządzenia wywaru!
Słysząc przemowę wadery, tylko ponownie się przekonałam, że mamy wspaniałą Alfę. Jako pierwsza wystąpiłam do przodu, dając tym samym znak, że jestem gotowa podjąć wyzwanie. Zaraz po mnie zgłosiło się kilka innych wilków, a reszta rozeszła się, aby powrócić do swoich zajęć. Uraza zaczęła kolejno tłumaczyć wszystkim, kto jakie ma zadanie. 
 - Rose... - wadera podeszła do mnie. - Ty wyruszysz na poszukiwanie Owoców Balissy. Możesz odnaleźć je na szczytach mroźnych i zdradliwych gór, albo w katakumbach, znajdujących się pod terenami naszej watahy - wyjaśniła.
Opowiedziała mi dokładniej co i jak. Miałam wybór, gdzie ich szukać. Na szczytach gór,czy w katakumbach. Jeszcze raz dokładnie przeanalizowałam słowa wadery, rozważyłam wszystkie za i przeciw, decydując się ostatecznie na szczyty gór, gdyż mimo wszystko wydawało się to łatwiejsze zadanie, niż wielogodzinne błądzenie po ciemnych, mrocznych katakumbach. Pobiegłam do jaskini, by zabrać wszystkie przydatne rzeczy. Postanowiłam wyruszyć tam jako wilk, ponieważ na pewno w tej postaci będzie mi dużo łatwiej i cieplej. Wzięłam sporą torbę, idealną do takich wypraw i zaczęłam pakować do niej rozmaite rzeczy. Podobno kobieca torebka jest jak skarbiec; znajdziesz tam dosłownie wszystko. Mnie się to jednak nie tyczy, dlatego i tym razem zabrałam tylko przedmioty, które uznałam za naprawdę potrzebne lub mogące się przydać. Na siebie założyłam jedynie pelerynę z kapturem, jednak po krótkim zastanowieniu postanowiłam odwiedzić maga, konkretnie alchemika, aby spytać go o radę. Elandiel, wadera zajmująca właśnie to stanowisko mieszkała nie daleko od mojej jaskini. Pobiegłam tam w tamtym kierunku, niosąc wszystko, co było mi potrzebne do drogi, aby już po wizycie u niej, móc wyruszyć. Wparowałam bez pukania do jaskini.
 - A to co? Napad? - zaśmiała się wadera, zaskoczona nagłymi "odwiedzinami".
 - Wybacz, ale mam mało czasu - westchnęłam, spoglądając przepraszającym wzrokiem na Elandiel.
 - Nie ma sprawy. Co Cię tu sprowadza? - spytała pogodnie.
Wyjaśniłam jej całą sytuację, pytając, czy nie ma jakiegoś zaklęcia, które spowodowałoby, że moja peleryna dostarczałaby więcej ciepła podczas srogich mrozów. 
 - Hm... Otóż znam takie zaklęcie, ale trzeba by było czekać kilka dni... - zastanowiła się.
 - Dni? Nie, to za długo. Pójdę po prostu w takiej jaka jest teraz - odpowiedziałam zdecydowanym tonem.
 - To niebezpieczne! Możesz umrzeć przez wychłodzenie organizmu! - ostrzegła alhemiczka, jednak ja nie zamierzałam zmienić postanowienia.
Pożegnawszy się z Elandiel, wybiegłam z jaskini, płosząc przy tym gromadkę wróbli, wesoło ćwierkających przy wejściu. Niepokoiła mnie jedynie dzisiejsza pogoda. Niby słońce świeciło, ale dostrzegłam, iż od zachodu, czyli tam, gdzie znajdowały się góry, zbliżają się ciemne, burzowe chmury. No trudno, w takim razie nie ma ani chwili do stracenia. Muszę się z tym szybko uwinąć, gdyż górska wspinaczka podczas burzy, to pewna śmierć. Wybiegłam z jaskini, wzbijając się w powietrze i kierując się na zachód. Na początku lot był spokojny, powietrze nie stawiało oporu, ale im bliżej znajdowałam się gór, tym mocniejszy wiał wiatr. Przez chwilę próbowałam oprzeć się, jednakże uznałam, że jest to raczej zły pomysł, więc wylądowałam u podnóża góry. Uniosłam wysoko głowę, chcąc w niejaki sposób obliczyć wysokość wzniesienia. Na oko wydawała się to odpowiednia góra do poszukiwania na jej szczycie owoców. Żeby się jednak przekonać, czy aby na pewno się nie pomyliłam, musiałam się tam wdrapać, no i sprawdzić. Rozejrzałam się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, do rozpoczęcia wspinaczki. Odnalazłam nieco mniej strome "wejście", więc rozpoczęłam zdobywanie szczytu. Po przejściu kilkudziesięciu metrów, usłyszałam ciche miauknięcie. Dopiero teraz dostrzegłam, iż moja torba dawała w pewnym stopniu przyjemne ciepło.  Nie trudno było się domyślić, iż siedział w niej pewien futrzak, jako pasażer, a raczej pasażerka, na gapę. Purpurowo-różowa kotka wystawiła łepek z torebki, patrząc na mnie przepraszająco.
 - Oj, no już nic nie szkodzi - uśmiechnęłam się do kotki.
Innych pewnie by to zdziwiło, że gadam do kota, no ale jakby tak na to popatrzeć, to co w tym dziwnego? Poza tym, jak już wcześniej wspominałam, rozumiem języki wszystkich stworzeń, w tym także zwierząt. Takich jak moja kotka też, zważywszy chociażby na to, iż jest ona magicznym kotem. Kto widział zwyczajnego futrzaka o takim umaszczeniu? Luna ułożyła się wygodnie w mojej torbie i zapadła w głęboki sen. Pogłaskałam ją delikatnie po miękkim, aksamitnym futerku, a następnie zamknęłam torbę, uważając przy tym, by zostawić niewielki otwór na dopływ tlenu. Rozpoczęłam wspinaczkę, po śnieżnym pustkowiu. Chciałam jak najszybciej dostać się na szczyt, by mieć już to z głowy. Nie przewidziałam tak niskiej temperatury na takiej wysokości. Powietrze samo w sobie nie było jeszcze tak zimne, ale mroźny wiatr odgrywał tu dużą rolę. Moja wspinaczka trwała już dobre dwie godziny, kiedy ujrzałam przed sobą ogromną dziurę, kształtem przypominającą niewielki, acz głęboki wąwóz. Ostrożnie podeszłam bliżej, chcąc sprawdzić, jak daleko w dół sięga. Śnieg okazał się wyjątkowo zdradliwy, gdyż nagle osunął się, a ja spadłam w przepaść, uderzając po drodze o ostre skały. Zanim zetknęłam się z twardym gruntem zdążyłam tylko mocno przytulić do siebie torbę, w obawie, by Lunie nic się nie stało. Potem poczułam już tylko mocne uderzenie o ziemię i potworny ból.
~~~~~*~~~~~
Obudził mnie delikatny dotyk czegoś mokrego i lekko szorstkiego. Otworzyłam oczy, rozglądając się niepewnie dookoła. Leżałam tam, gdzie poprzednio utraciłam przytomność, czyli w miejscu mojego upadku. Ze "snu" wybudziła mnie kotka, liżąca ostrożnie moją ranę na łapie. Po chwili udało mi się podnieść do pozycji siedzącej. Podrapałam futrzaka za uchem, po czym spojrzałam w górę. Od powierzchni dzieliło mnie może ze sto metrów, więc wlecienie spowrotem na górę nie wydawało się niczym trudnym. Rozpostarłam skrzydła, ale natychmiast złożyłam je spowrotem, pod wpływem okropnego bólu w jednym z nich. Syknęłam głośno, przez co moja towarzyszka odskoczyła gwałtownie. Nie trudno było się domyślić, że podczas upadku musiałam zapewne złamać prawe skrzydło, co zdecydowanie utrudniało wizję wydostania się na powierzchnię. Rozejrzałam się, w poszukiwaniu mojej torby, którą dostrzegłam kilka metrów dalej. Szybkim ruchem otworzyłam ją, wyciągając ze środka wodę utlenioną, plastry i bandaż. Na złamaną kość mi to nie pomoże, ale chociaż opatrzę sobie te lżejsze rany. Jak postanowiłam tak też zrobiłam. Zdezynfekowałam pojedyncze rany, te mniejsze opatrzyłam plastrami, a nieco większe - bandażem. Moja towarzyszka nie doznała żadnych obrażeń, zapewne tylko się wystraszyła. Teraz należało zastanowić się nad sytuacją, w której obecnie się znajdowałyśmy, ponieważ można by rzec, że była ona wręcz tragiczna. Uznałam jednak, iż nie mogę tracić zimnej krwi i tak po prostu się poddać. Zaczęłam szperać w torbie, w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby umożliwić nam wyjście. Odnalazłam grubą, mocną linę, co zaowocowało nowym pomysłem, zradzającym się w mojej głowie. Przyjrzałam się uważnie stromej ścianie urwiska. Dzięki licznym półkom skalnym wspinaczka była możliwa, a wręcz konieczna, zważywszy na naszą sytuację. Kotka szybko wskoczyła do torby, którą przerzuciłam sobie przez ramię. Zarzuciłam linę na pierwszą z nich, po czym, bez większego wysiłku wdrapałam się na nią. Potem robiło się coraz trudniej. Po kilkudziesięciu minutach ciężkiej i ekstremalnej wspinaczki, udało mi się wydostać z pułapki. Odetchnęłam z ulgą, spoglądając z zadowoleniem za siebie. Moja radość trwała jednak tylko kilkanaście sekund, gdyż mocny powiew wiatru, niemalże zwalił mnie z nóg. Błękitny do tej pory nieboskłon przybrał ciemną, szarą barwę. Ponowiłam próbę dalszej podróży, jednak złamane skrzydło oraz silne podmuchy lodowatego wiatru zdecydowanie utrudniały sprawę. Już kilka minut później zaczął sypać śnieg, którego po chwili było już tak dużo, że blokował zupełnie widoczność. Rozpoczęła się nierówna walka z żywiołem. Próbowałam wytrwać, jednakże wiatr targał mną na wszystkie strony, tak, że gdy ostatecznie upadłam na ziemię, nie miałam siły się podnieść. 
~~~~~*~~~~~
Powoli otworzyłam oczy, oglądając powoli każdy przedmiot, znajdujący się w pomieszczeniu. No właśnie, leżałam na łóżku, przykryta ciepłym kocem. Pokój nie był zbyt duży, przypominał nieco taką drewnianą chatkę góralską. W izbie wszystko było wykonane ze wspomnianego wcześniej materiału. Podniosłam się niepewnie do pozycji siedzącej. Wtedy spostrzegłam, iż jestem obecnie w ludzkiej postaci. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w poszukiwaniu mojej torby, którą znalazłam leżącą na stoliku. Pod nim zaś, nieco bliżej kominka, siedziała Luna, pijąc spokojnie mleko z również drewnianej miseczki.
 - Widzę, że już się obudziłaś - usłyszałam nagle. 
Gwałtownie odwróciłam głowę w drugą stronę, gdzie dostrzegłam młodą kobietę. Nie była ona jednak człowiekiem, lecz duchem. Jej ciało było niemalże przeźroczyste, ale miało bardzo delikatną, bladoniebieską barwę.
 - Kim jesteś? - zapytałam, lustrując kobietę wzrokiem.
 - Nazywam się Eterea. Tak, jestem duchem. Umarłam tu, w tym domu, z tęsknoty za moim mężem, który wyjechał dawno temu. Pozostałam jednak na tej górze, by móc na niego czekać... - powiedziała cicho.
 - To przykre, ale... Dlaczego mi pomagasz? - kolejne pytanie skierowane do Etereii, było przepełnione wdzięcznością, ale także niepokojem.
 - Pomagam tym, co zgubią się na terenie mojego domu, czyli tej góry. Przenocuj tutaj, na dworze jest już niebezpiecznie o tej porze.
Z chęcią przyjęłam zaproszenie do spędzenia nocy w drewnianej chatce, gdyż chyba logiczne, iż była to sto razy lepsza perspektywa niż spanie na potwornym mrozie na zewnątrz. Noc minęła spokojnie, więc już następnego ranka miałam zamiar wyruszyć w dalszą drogę. Gdy się obudziłam, zastałam Etereę, nakładającą do stołu.
 - Witaj Rose, jak minęła noc? - spytała, spoglądając na mnie przyjaźnie.
 - Em... Dobrze, dziękuję za gościnę - odpowiedziałam, nie zastanawiając się, skąd zna moje imię. - Zaraz się zbieram, muszę jak najszybciej zdobyć Owoce Balissy...
 - Rozumiem - przerwała mi. - Musisz jednak nabrać siły, aby misja się powiodła. Zostań chociaż na śniadanie.
Po chwili przekonywania mnie, że to żaden kłopot, przystąpiłam na tę propozycję. Zasiadłam do niewielkiego stolika, zabierając się za spożywanie posiłku. Kobieta w tym czasie postawiła przed Luną miseczkę z mlekiem oraz kawałek mięsa, a potem wzięła moją torbę i zaczęła pakować tam różne rzeczy. Po skończeniu jedzenia, jeszcze raz podziękowałam, po czym ruszyłam w dalszą drogę. Tym razem pogoda dopisywała. Wiał o wiele słabszy wiatr, chmury już dawno rozpłynęły się w powietrzu. Pomimo to, z każdym przebytym metrem, temperatura stawała się coraz niższa. W pewnym momencie chłód stawał się już nie do wytrzymania. Jednak w tej chwili nie to było ważne, ponieważ właśnie dotarłam na szczyt. Moje zdumienie nie miało granic, kiedy spostrzegłam, iż zamiast lodowej pustyni, na szczycie góry rozciąga się niewielka, tętniąca życiem łąka. Małe, nieznane mi dotąd stworzonka, przypominające nieco pomieszanie królika oraz wiewiórki, hasały wesoło wśród traw i różnobarwnych kwiatów. Stałam w bezruchu, patrząc z oczarowaniem na cudowny krajobraz. Luna wyskoczyła z torby i natychmiast puściła się w pogoń za jednym ze stworzonek. Zaśmiałam się pod nosem, po czym rozglądnęłam się uważnie, w poszukiwaniu upragnionych owoców. Ruszyłam powoli przez łąkę, rozglądając się uważnie. 
 - Jest! - wykrzyknęłam, płosząc kilka zwierzątek, na widok niebieskiej łodyżki oraz bordowych kuleczek, przypominających nieco borówki.
Jednakże gęste, metalowe ciernie, tworzące pewnego rodzaju kolczastą kopułę nad moim celem, skutecznie ostudziły mój zapał. Nie zastanawiałam się w tamtej chwili, po co one się tam znajdują. Usiadłam zrezygnowana na ziemi, wysilając swe szare komórki. Chyba nie ma innej rady, muszę po prostu przecisnąć się między nimi. Trudno. To może boleć... Zacisnęłam zęby, idąc chwiejnym krokiem do bariery. Nim jednak zaczęłam pokonywać stalową zaporę, pod moimi łapami przebiegło coś malutkiego. Jedno z rozkosznych stworzonek, zamieszkujących tę polanę, zgrabnie pokonało zabezpieczenie, nawet nie dotykając przy tym kolców. Zerwało niewielki krzaczek, a chwilę później wróciło do mnie. Zwierzak położył zdobycz przede mną, dumny ze swojego wyczynu. Moją twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Uściskałam malucha, dziękując mu z całego serca i wręczając ciasteczko, które otrzymałam od Etereii. Chociaż ten podarunek nie był nawet w połowie wart tego, co ja otrzymałam, miałam nadzieję, że chociaż w niewielkim stopniu wynagrodzi zwierzakowi poświęcenie oraz wysiłek. Zadowolona owinęłam owoce prostokątną chustą, a następnie, zgarniając po drodze Lunę, niechcącej się rozstać z nowymi przyjaciółmi, wyruszyłam w drogę powrotną. Miałam cichą nadzieję na mniejsze wyzwania oraz bezpieczny powrót. Naprawdę miałam już dość przygód jak na jeden raz. Tym razem wszystko zdawało się iść po mojej myśli. Odpowiednia pogoda, mróz coraz słabszy, brak porywistego wiatru... Bardzo dobre warunki na taką wędrówkę. Kolejne godziny mijały spokojnie na pokonywaniu niewielkich rozpadlin czy urządzaniu kilkuminutowych przerw na ugaszenie pragnienia i zaspokojenie głodu. Pod wieczór rozbiłam mały, jednoosobowy namiot. Na kawałku nagiej skały udało mi się również rozpalić ognisko. Ogień wznieciłam za pomocą Kuli Światło, która, jak się okazało, może również stać się na chwilę zapałką, zaś za opał posłużyły mi suche patyki, zebrane przeze mnie jeszcze na tamtej łące. Westchnęłam cicho na wspomnienie pięknej polany, ukrytej wysoko w górach. Aż trudno w coś takiego uwierzyć. Nagle do moich uszu dobiegł cichy odgłos, wydawany przez... Tamte zwierzątka, żyjące na szczycie! Natychmiast zajrzałam do torby, gdzie oprócz Luny, ujrzałam drugą zwierzęcą postać.
 - Oj mały, jak ja mam cię teraz odnieść z powrotem? - mruknęłam, przyglądając się z rozbawieniem stworzonku.
Dowiedziałam się również, że on nie ma zamiaru wracać i celowo wskoczył do mojej torby. 
 - No dobrze, masz jakieś imię? - spytałam, od razu otrzymując odpowiedź. - Cookie? Jak słodko! A więc dobranoc Cookie!
Kilka kijków nie wystarczyło na zbyt długo, toteż po niecałym kwadransie od wygaśnięcia ostatniego płomyczka, ponownie nieprzyjemnym chłód dał się we znaki. Wślizgnęłam się do namiotu, otulając szczelnie kocem, znalezionym w torbie. 
~~~~~*~~~~~
Następnego ranka miałam dość nietypową pobudkę. Otóż obudził mnie donośny ryk. Rozejrzałam się w poszukiwaniu dziwnego dźwięku, kiedy nagle spostrzegłam, iż znajduję się w ogromnej, lodowej grocie. W lodowej podłodze mogłam niemalże dostrzec swoje odbicie. Ściany mierzyły sobie kilka metrów wysokości, a z sufitu zwisały ogromne sople, pełniące zapewne role żyrandoli, ponieważ odbijały światło słoneczne, pozwalając mu dotrzeć w głąb jaskini. Zdezorientowana zajrzałam natychmiast do swojej torby. Wbrew pozorom nie miałam na celu sprawdzenia, czy wszystko w porządku z Owocami Balissy, choć te istotnie leżały nadal na swoim miejscu, lecz aby sprawdzić, jak miewają się moi towarzysze. Uśmiechnęłam się nieco na widok dwóch małych kulek, spokojnie śpiących na dnie torby. Teraz należało się zastanowić, jak tak właściwie się tu znalazłam. Niepewnym krokiem podążałam mroźnym tunelem, prowadzącym donikąd. Okazało się jednak, że na jego końcu znajdowała się ogromna sala, a tuż po niej wyjście. Już miałam uciec, kiedy usłyszałam kolejny ryk, taki sam, jaki słyszałam również rano. Tym razem był jednak głośniejszy i zdawał się dochodzić zza moich pleców. Odwróciłam się gwałtownie, nie wierząc własnym oczom, co w moim przypadku zdarza się rzadko. Przede mną stał trzymetrowy stwór. Miał grube, białe futro, pokrywające prawie całe ciało, łącznie z twarzą, choć tam rosło ono zdecydowanie krótsze. Głębokie, bladoniebieskie oczy wpatrywały się we mnie smutnym wzrokiem. Nietrudne okazało się zrozumienie go. Nie miał zamiaru mnie skrzywdzić, po prostu doskwierała mu samotność. Próbował znaleźć sobie towarzystwo. 
 - Wybacz, ale nie mogę tu zostać... - westchnęłam.
Stwór wydał z siebie smutny jęk, a po policzku spłynęła mu srebrna łza. Nie wiedziałam, że Yeti może płakać! Do tej pory uważałam, że to groźne stworzenie bez uczuć, chcące jedynie zabijać... A tu proszę! Nagle Cookie wyskoczył z torby, zeskakując na zamarzniętą podłogę. Popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem, co wyjaśniło mi już więcej, niż jego następne słowa.
 - Jesteś tego pewny? - spojrzałam na malucha pytająco.
Cookie pokiwał twierdząco główką.
 - Więc idź! - uśmiechnęłam się, machając małemu na pożegnanie.
Zwierzak popędził w stronę wielkiego stwora. Z ogromną zwinnością wdrapał się na jego kolana, wtulając się w jego gęste futro. Jego czarna sierść oraz niewielki wzrost kontrastowały z jego nowym przyjacielem. Yeti zaskoczony zachowaniem stworzonka, uśmiechnął się wesoło, ocierając przy tym łzę. Mi również podczas oglądania tej sceny zaszkliły się oczy, jednak czas gonił, a ja musiałam ruszać w dalszą drogę. I tym razem zostałam zatrzymana przez wielkiego stwora. Ku mojemu zdziwieniu, wskazał łapą na kolejny korytarz. Zmierzyłam go podejrzliwym wzrokiem, ale mimo wątpliwości szybkim krokiem przemknęłam wskazaną drogą, zaś na jej końcu dostrzegłam... Portal! Nie miałam wówczas zamiaru ani czasu, żeby namyślać się godzinami nad tym, gdzie może prowadzić. Odbiłam się od ziemi, wskakując w sam środek. Oślepiające światło zmusiło mnie do zamknięcia oczu. Potem usłyszałam głośny szum, nasilający się z każdą chwilą. Po następnych kilku sekundach wszystko ustało, a ja poczułam nareszcie grunt pod nogami. Uniosłam powieki, biorąc głęboki wdech świeżego, letniego powietrza. Wróciłam do domu! Nareszcie! Z szerokim uśmiechem na twarzy potruchtałam do domu. Wyciągnęłam Lunę z torby, kładąc ją delikatnie na posłaniu. Następnie postanowiłam zająć się swoim skrzydłem, o którym podczas podróży prawie zupełnie zapomniałam. Zdjęłam ostrożnie bandaż, chcąc następnie opatrzyć je w należyty sposób. Po krótkich badaniach stwierdziłam jednak, że rana jest już prawie zagojona, a kość zrośnięta. Przez jeszcze kilka dni nie powinnam latać, ale już nie muszę nosić bandaża ani gipsu. Z drugiej strony, czy można założyć gips na skrzydło? Nieważne. Z szafki cudem wyciągnęłam starą, nieużywaną wagę kuchenną. Wyjęłam z torby zdobyte owoce, kładąc je następnie na wadze. Wskazówka zatrzymała się na 330 gramach. 
 - C-co?! Nie mam wystarczającej ilości! - zawołałam wręcz z rozpaczą.
Jeżeli będzie brakować choćby jednego składnika, nie uda się przyrządzić eliksiru i wyleczyć smoka, a cała praca innych pójdzie na marne! Nie mogę tak tego zostawić! Natychmiast wyciągnęłam karteczkę, na której widniały zapisane wskazówki, jakie dała mi Uraza.
 - Ponowna wspinaczka odpada... - wymruczałam. - Zostają jeszcze katakumby... 
Nie miałam czasu na rozmyślanie, zostały mi tylko dwa dni na dostarczenie Owoców Balissy. Natychmiast podjęłam decyzję o wyprawie do katakumb. Tym razem postanowiłam wyruszyć tam jako człowiek, ponieważ w tej postaci dużo lepiej walczę, a coś czuję, że bez walki w katakumbach się nie obejdzie. Nie miałam zamiaru brać teraz żadnej torby czy plecaka. Nie miałam na to czasu, musiałam się śpieszyć i liczyć na łut szczęścia. Wybiegłam pędem z jaskini, zostawiając oszołomioną kotkę samą sobie. Nie minęło nawet kilka minut, kiedy znalazłam się w Lesie Miłości. Rozglądnęłam się dookoła z cichym westchnięciem. Jakaś para spokojnie przechadzała się wśród drzew, słuchając śpiewu ptaków i delikatnego szumu wiatru. Szkoda, że przychodzę w tak urocze miejsce, aby schodzić do podziemi... I szkoda, że sama... No cóż, miłość to rzecz nie dla mnie... Na chwilę zapomniałam, po co tak naprawdę tu przybyłam, przymknęłam oczy i wyobrażałam sobie, że może kiedyś także będę tak szczęśliwa jak oni... Po kilku sekundach postanowiłam jednak odłożyć marzenia o miłości na drugie miejsce, gdyż przypomniałam sobie, co w tym momencie było dla mnie priorytetem. Biegałam po lesie dobrych kilka minut, zanim udało mi się odnaleźć wejście, którym okazała się być dość głęboka dziura. Tak, kolejna dziura. Ile można! Dopiero wtedy przybrałam postać człowieka, aby nie wzbudzać podejrzeń. Bez zbędnego zastanowienia wskoczyłam do wnętrza głębokiej dziury. Zgrabnie wylądowałam na obydwu nogach. Przede mną rozciągał się szeroki, ciemny korytarz. Nie chcąc zdradzić swej obecności, uznałam, że obejdzie się bez światła. Powoli ruszyłam mrocznym tunelem, starając się przywyknąć do panujących wokoło ciemności. Szłam tak już ponad godzinę, błądząc po wielu rozwidleniach oraz tajnych przejściach, których, jak się okazało, było wszędzie pełno. W dodatku cały czas czułam na sobie czyjś wzrok. ,,To bez sensu! Nigdy mi się nie uda!" - myślałam zrozpaczona. Kiedy już miałam się poddać i usiąść na ziemi, czekając na cud, dostrzegłam niewielką szparę w ścianie. Podbiegłam w tamtą stronę, oglądając uważnie uszkodzony fragment. Po drugiej stronie dostrzegłam ogromną, kamienną komnatę, która od setek lat stała ukryta. Ponowna reakcja w postaci zniszczenia doszczętnie jednej ze ścian, z wykorzystaniem Kuli Światła mogła okazać się dla mnie zgubna. W tamtej chwili nie zawracałam sobie takimi myślami głowy. Moim celem było odnalezienie składnika, więc zrobię wszystko, aby tego dokonać! Na kamiennych ścianach wyryte były przeróżne symbole, tajemniczego pochodzenia. Nie potrafiłam ich odczytać, ale nie to wtedy mnie interesowało. Moją uwagę od razu przykuł wielki ołtarz, znajdujący się na środku pomieszczenia. Nie dało się opisać mojego szczęścia, kiedy ujrzałam leżące na nim Owoce Balissy, w idealnym stanie, jakby dopiero co zerwane. Oczywiście w tamtej chwili nie przyszło mi nawet do głowy, że to przecież może być pułapka. Na tamten moment zapomniałam zupełnie, iż znajdowałam się właśnie na terytorium wroga. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po chwyceniu bordowych owoców, kiedy zostałam uwięziona w stalowej klatce. ,,Brawo, jak zwykle jesteś tak głupia, żeby nie zauważyć ogromnej klatki zwisającej z sufitu kilka centymetrów nad twoją głową!" - usłyszałam głos swojej podświadomości. Zaczęłam gorączkowo szukać możliwości ucieczki, jednak mój wysiłek okazał się daremny. W pewnym momencie do pomieszczenia wbiegł... Mały trol. Znaczy chyba. Nie potrafiłam do końca określić, czym on był. Wydawał się niegroźny, choć ostrożność nie zaszkodzi. Wyglądał tak komicznie, że musiałam się roześmiać, chociaż wcale nie było mi wtedy do śmiechu. 
 - Udało się! Wpadłaś w pułapkę! Mój pan się ucieszy! Tak! Bardzo ucieszy! - krzyczał radośnie.
 - Cieszę się, że twój pan się ucieszy, ale mogłabym zapytać, kim on jest? - zapytałam, starając się wyglądać na szczęśliwą.
 - To największy i najpotężniejszy Demon w tych katakumbach, a może nawet na świecie! A ja jestem jego sługą! - zawołał, najwyraźniej dumny z tak ważnej roli.
 - To wspaniale! Tylko wiesz... Muszę szybko wrócić do domu, więc może byś mnie wypuścił? - poprosiłam błagalnym tonem.
 - Nie! Pan zabronił! - odparł stanowczo.
 - Hm... No to inaczej. Popatrz! - powiedziałam z lekkim, chytrym uśmiechem, ściągając z szyi naszyjnik ze sporym, błękitnym klejnotem. Malec wytrzeszczył oczy z zachwytu, wyciągając rączki w stronę świecidełka. - Dam ci je, jeśli mnie wypuścisz. Co ty na to? - zaproponowałam.
 - Em... No... Niech będzie! - odpowiedział w końcu, otwierając drzwi klatki niewielkim kluczykiem. - Teraz zapłata!
Posłusznie wręczyłam mu wisiorek, podziękowałam szybkim "Dzięki!", po czym bez słowa pożegnania uciekłam. Przywołałam miecz i ściskając go mocno w prawej ręce biegłam przed siebie. Po chwili usłyszałam okropny wrzask. Nie trudno się domyślić, że zaraz zapewne będę zmuszona do walki z całym stadem potworów, zjaw i innych tego typu stworów. Zaczęłam główkować nad jakimś sensownym rozwiązaniem, które pomogłoby mi przejść niezauważenie do wyjścia. Albo po prostu szybko. Problem w tym, że nie miałam pojęcia którędy. Trudno, muszę zaryzykować. Przybrałam postać Anioła, co wiązało się z ogromnym niebezpieczeństwem, zważywszy na Demony zamieszkujące podziemia, ale trudno. Skupiłam całą swoją siłę i wystrzeliłam wielką Kulę Światła prosto w sufit. Zdążyłam jeszcze wytworzyć ochronną kopułę nad sobą, zanim zostałam zasypana gruzem oraz pyłem. Gdy tylko się uspokoiło, ujrzałam malutki promyczek światła. Z trudem udało mi się wdrapać aż do wyjścia na powierzchnie. Kosztowało mnie to wiele wysiłku, ale ostatecznie wyszłam nowym, stworzonym przeze mnie wyjściem, nieopodal Lasu Miłości. Odetchnęłam z ulgą, czując się już zupełnie bezpieczna. Wróciłam do swojej jaskini, gdzie od razu wyciągnęłam z kieszeni resztę owoców. Po zważeniu obydwóch porcji razem, waga wykazała 540 gramów. Schowałam nadmiar do specjalnego pojemniczka, licząc, że kiedyś mi się przyda, a następnie skierowałam się do Urazy, aby przekazać jej składniki. Stanęłam przed jej jaskinią i zapukałam cicho. W wejściu ukazała się nasza Alfa, która jak zwykle powitała mnie ciepłym uśmiechem. Wręczyłam jej Owoce Balissy, a następnie, już w postaci wilka, wróciłam do jaskini. Byłam wykończona. Mogłam zamiast kilka dni męczyć się w górach od razu zejść do katakumb, gdzie spędziłam co najwyżej dwie godziny. 
 - O, Rose! Tutaj jesteś! - usłyszałam za plecami głos Miu. Widzisz, wybieram się jutro na wyprawę w góry. Może poszłabyś ze mną? - zaproponowała radośnie, a ja pobladłam na twarzy. 
 - Mowy nie ma! - zaśmiałam się.
Teraz pozostawało mi jedynie czekać na dalszy przebieg wydarzeń. Mam nadzieję, że uda się sporządzić eliksir na czas.

Ilość słów: 4394

5 komentarzy:

  1. A, teraz zauważyłam, że zapomniałam policzyć słów. Wybaczcie, już naprawiam XD
    Ilość słów: 4394

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaraz dodam do posta ile jest słów :)

      Usuń
    2. Spoko ^^ I tam miałaś troszku literówek, to poprawiłam ;)

      Usuń
    3. Ojej, wielkie dzięki :3
      Pisanie na telefonie jednak robi swoje, co chwilę jakąś literkę przekręcę, więc przepraszam. Poza tym, połowę opka pisałam niemalże na szybko XD

      Usuń

Komentując, zachowujmy kulturę wypowiedzi. Pamiętaj, to, jak się wyrażasz świadczy tylko i wyłącznie o tobie!