- Dobra, to zacznę może od czegoś prostego, nie lubię się przemęczać... Zacznę od Lasu Samobójców – mruknęłam do siebie i ruszyłam w stronę celu, który sobie zamierzyłam.
~*~
Dotarłam do Lasu i zaczęłam poszukiwania.
- Gdzie ty do cholery jesteś, głupi chwaście?! – wrzasnęłam. Miałam naprawdę okropnego lenia i nie chciałam szukać tego ziela, czy co to tam było, ale musiałam. Westchnęłam cicho. Nagle jednak moje oczy ujrzały coś błyszczącego wśród otaczającej mnie ciemności.
Podbiegłam tam czym prędzej i zobaczyłam kartkę obsypaną przesadnie brokatem.
- Bleeee! – odskoczyłam do tyłu obrzydzona ilością brokatu na kartce. Jednak dostrzegłam coś jeszcze - pod grubą warstwą brokatu umieszczone były jakieś litery. Trudno było je zauważyć, gdyż były dobrze ukryte i do tego były jakieś powykręcane, niczym sprężynka. Ciekawość wzięła górę i zaczęłam zdrapywać duże ilości brokatu z papieru. Po chwili po nim nie zostało już nic, ale za to łapy miałam całe w tym cholernym, błyszczącym gównie!
- Kurwa! – wykrzyknęłam wściekła. Nagle usłyszałam szmer. Tym moim krzykiem zwabiłam potwory. No i fajnie, kurwa, zajebiście.
Wzięłam kartkę w pysk i biegłam do najbliższej groty, a to coś mnie goniło. Wydawało mi się, że tamto coś przyspiesza i zaraz mnie dogoni. Nie myliłam się. Ten typek był dalej ode mnie, ale biegł tak samo szybko jak ja. Zaczął się przybliżać.
- Grota! Jest! – zawołałam do siebie. Jednak nie była to grota - zwykły kamień z czarną plamą - chyba siarki - na wierzchu. Zawiodłam się, więc zahamowałam za kamieniem, gdzie była niezła kryjówka. Zwalone drzewa stanowiły naprawdę ciemną kryjówkę. Postanowiłam się tam ukryć, ale ominęłam jeden szczegół - BROKAT NA ŁAPACH. Potwór zauważył mnie i od razu rzucił się na mą osobę. W ostatniej chwili rzuciłam zwiniętą kartkę pod drzewo, by nikt jej nie zauważył.
- Odpierdol się, głupi gałganie, co robi pierogi mamie! - wrzasnęłam, po czym naplułam mu prosto w twarz.
- Arrgh! – zaryczał(o).
Odepchnęłam gościa tylnymi łapami i wydostałam się z jego uścisku. Wróciłam po kartkę i wreszcie zauważyłam grotę! Czym prędzej wbiegłam do niej i, w obawie, że zauważy mnie znów, pobiegłam w jej głąb.
- Co to za cholerstwo? – mruknęłam, otwierając zwiniętą kartkę. Było w chuj ciemno, toteż nie widziałam treści zawartej na papierze. W ciemności świeciły jedynie resztki brokatu i moje łapy.
- Super – warknęłam ostatecznie zła. Czyli tyle czasu zmarnowałam na głupią kartkę, z której nijak nie mogę nic odczytać?! Przewróciłam oczami i położyłam się obok nędznego kawałka papieru. Próbowałam usnąć, ale po prostu musiałam wiedzieć, co jest napisane na tym gównie.
- Ugh... – mruknęłam, przysuwając do siebie kartkę z lekka pogniecioną. Starałam się ponownie odczytać treść, ale na próżno. W końcu dałam sobie spokój i mocno wkurzona próbowałam zasnąć. Ale to na nic. Wyszło na to, że miałam tylko zamknięte oczy, dobre i to...
Nagle blask...
Otworzyłam oczy i zobaczyłam kartkę, która świeciła. Zdumiłam się, bo to było... Niecodzienne.
- Woah! – zawołałam. Patrzyłam na kartkę jeszcze trochę nie wierząc, że świeci. Nagle na ścianie groty pojawił się złoty napis. Był następujący:
"Niedźwiedzie ziele jest tam, gdzie nawet stopą nie dasz rady stąpnąć. Kiedy.. "
I w tym momencie papier "zgasł", gdyż nie zauważyłam wcześniej, że papier jest rozerwany na części.
- Cholera! – wrzasnęłam trzaskając w ścianę łapą. - Dobra, co można wywnioskować z pierwszych słów tego skrawka? Chodzi o Niebo? Bleee! Jak mam tam iść, to już wolę, w ostateczności, aby ten smok umarł lub się z kimś zamienić zadaniami, na przykład z Rose.
Nie wzięłam nawet plecaka, by gdzieś chować te kartki - bowiem znajdę ich więcej. Ale nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji!
Ech, muszę iść dalej, teraz chyba kartki, które mam znaleźć, będą świecić jak ta pierwsza.
Wyszłam z groty i ruszyłam po cichutku w stronę wyjścia z Lasu Samobójców. Mam nadzieję, że tamto COŚ mnie nie dopadnie ponownie.
Szłam przez ten Las i nie było żadnych większych komplikacji, do póki nie doszłam do wyjścia...
Na mojej drodze stanął, a może raczej zwisał, kościsty lis o barwie dość niecodziennej, a mianowicie czarnej z białą końcówką ogona, łap i pyszczka.
- O ja pierdolę – bąknęłam. Już miałam ominąć kościstego, czarnego lisa, kiedy za sobą usłyszałam czyiś głos:
- Nie pierdol, nie pierdol, bo rodzinę powiększysz.
Stanęłam jak wryta.
- CZY TY SOBIE ZE MNIE KPISZ? – zapytałam nieznajomego przez zęby. Momentalnie odwróciłam się na piętach, a przed moimi oczyma ukazał się duży, masywny wilk z białymi znamieniami i łatami gdzieniegdzie. No, miał jeszcze biały brzuch i klatkę piersiową. Biały pas ciągnął się od spodu jego ogona aż do podbródka. "Reszta" basiora była brązowa. Do tego jeszcze rogi. Przyznam, że wyglądało to nieco śmiesznie, bo przypominał jelenia. Zachichotałam cichutko i po chwili powróciłam do pierwotnego stanu złości.
- Nie no, skądże, nieśmiałbym – w jego głosie wyraźnie było słychać kpinę.
Zmarszczyłam brwi i popatrzyłam na niego jak spod byka. Niespodziewanie zza rogu wyskoczył duch przypominający tego liska przede mną.
- Stary, powiesili Cię już? Jak mogłeś dać się im tak perfinie złapać?! – zawołał basior do ducha lisa.
- Dobra, totalnie nie wiem o co tu chodzi. - mruknęłam przewracając oczyma. – Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz.
- Nomis – podał mi łapę. Niechętnie ją złapałam i uścisnęłam.
- Cuttle – przedstawiłam się.
- Szukasz czegoś? - zapytał w końcu po krępującej chwili ciszy.
Mówić mu o niedźwiedzim zielu?
- Em... Nie Twoja sprawa! – wykrzyknęłam.
- No weź, powiedz...
Popatrzyłam na niego zabójczym wzrokiem.
- Ej no, dobra! Chciałem tylko pomóc! – krzyknął i odsunął się ode mnie metr.
Przewróciłam oczami.
- Ech... Szukam niedźwiedziego ziela.
Popatrzyłam na niego, a on uśmiechnął się przelotnie.
- Akurat wiem, gdzie je znaleźć... – nadal uśmiechał się, lecz tym razem jadowito.
Miałam co do tego wątpliwości, ale... Czemu by nie spróbować? W końcu sama nie wiem, gdzie go szukać.
- Dobra, to prowadź – odparłam. W sumie to mu nie ufałam tak bardzo, więc musiałam się trzymać na baczności. Ale co mogło pójść nie tak?
~*~
Słońce powoli już zachodziło, a my nie przeszliśmy nawet ośmiu kilometrów.
- Jesteś fatalnym przewodnikiem – stwierdziłam. Położyłam się na ziemi, w ogóle nie zmęczona. Jednak, nawet wtedy, kiedy nie byłam zmęczona, potrafiłam zasnąć, bo oczywiście był ze mnie leń patentowany. Nic nie poradziłam na to, że po prostu mi się nie chciało...
- Phi. Ciesz się, że w ogóle zgodziłem się, by cię tam przyprowadzić – odparł z iście dumną miną.
Zerknęłam na niego swoim zajebiście sławnym wzrokiem: "Co ty mi tu, kurwa, pierdolisz?", po czym zaśmiałam się, gdyż jego odpowiedź była tak pięknie zagrana, jakby do głównej roli przygotowywał się Rosjanin.
- Weź... Nie gwałć moich uszu aż tak mocno, błagam. To TY się zgodziłeś? Raczej JA ci pozwoliłam, geniuszu.
Przewrócił oczami, lecz ja, w tym momencie, złapałam go za pysk i ścisnęłam mocno.
- Nigdy. Nie. Waż. Się. Przewracać. Oczami. W. Moim. Towarzystwie. – Za każdym razem, kiedy robiłam przerwę w mówieniu, uderzałam go w twarz.
- Auć, no dobra! – warknął, ocierając obolałą twarz. Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym ponownie położyłam mą skromną (taa, jasne xD) osobę na trawie. Nawet nie zauważyłam, kiedy ten cały Nomis ułożył swój zad niebezpiecznie blisko mnie.
- Ej! Odsuń się, zboczeńcu! – tym razem miałam już dosyć. Nie wytrzymałam, kiedy jego łapa powędrowała do mojej klatki piersiowej. CZY ON MIAŁ ZAMIAR MNIE MACAĆ?!
- Weź tę łapę – odparłam, na chwilę powstrzymując gniew.
Nie posłuchał.
- Weź tę łapę – powtórzyłam, ale tym razem nieco agresywniej.
Zero reakcji z jego strony.
- Weź tę łapę, do kurwy nędzy! – warknęłam, ściągając jego łapę z mojej klatki piersiowej, po czym szybkim ruchem tylnej łapy, zdzieliłam go w jego przyrodzenie.
- O KURWAAA! – wrzeszczał na całe gardło. Byłam usatysfakcjonowana tym, iż cierpiał. Należało mu się.
Teraz tylko potrzeba mi słodkiego snu... Jednak przez krzyki tego jełopa, w ogóle nie udało mi się zmrużyć oka.
- Zamknij się! – tym razem to ja podniosłam głos. W jednej chwili Nomis zamilkł, a ja mogłam spokojnie zasnąć...
Uwierz mi, on nie jest twoim przyjacielem... Ma złe cele wobec Ciebie, Droga Duszyczko.
Nie mam duszy – stwierdziłam w myślach.
Za nic w świecie nie zgadniesz, gdzie jest niedźwiedzie ziele. Ono jest tam, gdzie się go najbardziej nie spodziewasz...
To wszystko jest chore. Gdzie w takim razie ono jest? W watasze?
Nie mogę Ci tego zdradzić – mruknęła moja podświadomość. – Sama musisz się domyśleć. Podpowiem tylko, iż idziecie w złą stronę.
- Co? – momentalnie obudziłam się. Ten sen był cholernie... Dziwny. Zupełnie nie miał sensu, do tego nic z niego nie zrozumiałam. Jak to idziemy w złą stronę? To gdzie jest w takim razie niedźwiedzie ziele? Nomis ma wedle mnie okrutne zamiary? Tyle pytań mi się nasuwało...
~*~
Wstałam dosyć wcześnie, gdyż było około godziny dziewiątej. Rozciągnęłam się i po chwili zobaczyłam Nomis'a, grzebiącego w moich rzeczach osobistych.
Miałam się już wkurwić, ale to tak porządnie. Przegiął pałę (bez skojarzeń, proszę xD).
Zakradłam się do niego z premedytacją. Zachowałam wszelkie środki ostrożności. Nomis myślał, że jeszcze śpię, bo nic nie wskazywało na to, bym się obudziła. Nagle wyskoczyłam zza rogu wprost na niego z przeraźliwym, aczkolwiek troszkę sztucznie zagranym, krzykiem potwora. Gościu wył z bólu, kiedy wyrwałam mu z głowy garść włosów. Jednak nie było tego aż tak widać, ponieważ jego głowa była bardzo... Owłosiona...
- Ładnie to tak grzebać w cudzych rzeczach?! Matka cię nie uczyła, żeby nie zadawać się z płatnymi zabójcami?! – ugryzłam go w ucho, przez co znów jęknął z bólu. Lecz ja też długo nie zabawiłam na jego karku, bo po chwili mój zadek wylądował na twardej ziemi. Jednak nie zwlekałam i wykorzystałam moment, w którym basior pocierał obolałe ucho oraz miejsce, w którym brakowało garstki włosów, do odebrania mu mojego plecaka. Sprawdziłam, czy nic nie zginęło, lecz... Zniknęła ta kartka obsypana zbyt dużą ilością brokatu. Zostały po niej tylko pojedyncze pyłki brokatu na moich rzeczach.
- Gdzie ona jest?! – wrzasnęłam mu prosto w twarz.
- Kto?! – spytał zdezorientowany.
- Gościu – westchnęłam. – Żadna "kto", tylko raczej "co"! Gdzie ta obrokacona kartka?!
- Po pierwsze, mała, to...
Nie wytrzymam. MAŁA?
- Mała, to jest, kurwa, twoja pała! Gdzie obrokacona kartka?!
- NIE MA TAKIEGO SŁOWA JAK "OBROKACONA", KRZYKACZKO. To po pierwsze. Po drugie: jakim płatnym zabójcą? A po trzecie: mam ją...
- Oddaj! – próbowałam mu ją wyrwać z jego brudnych łapsk. Na marne. Za niska jestem!
- Pierw wytłumacz mi, o co chodzi z płatnym zabójcą.
- Nyach, tak mi się wymsknęło, noo – skłamałam. Co, może jeszcze miałam mu opowiadać o mojej przeszłości? Ha! Jeszcze czego.
- Dobra, powiedzmy, że to kupuję. A teraz do rzeczy: ta kartka to wskazówka. Tam trzeba szukać niebiańskiego ziela.
- Czekaj, co?
- Tak, też mi się wydawało, że droga do niebiańskiego ziela jest inna, ale cóż...
- Nie, ja nie o tym. Jakiego "niebiańskiego ziela"?
- Przecież go szukasz... – niepewnie odparł.
- Ja szukam NIEDŹWIEDZIEGO ZIELA! – czy ten basior chce mnie wprowadzić w prawdziwy szał...?
- Cholera... Tego to ja nie wiem, gdzie szukać...
Świetnie, po prostu zajebiście. Gdzie ja mam teraz to ziele znaleźć? Wszystko posypało się w jednej chwili. Smok nie wyzdrowieje przez moją głupotę i niewiedzę. Hm, a raczej jego niewiedzę.
- GOŚCIU!
- Nie gościuj mi tu! – Zaskomlał. – Miałem prawo nie usłyszeć!
Cuttle. On kłamie. Wie, gdzie jest niedźwiedzie ziele, choć to nie on. To nie jest Simon, tylko jego pom–
W tym momencie potrząsnęłam głową. O co chodziło mojemu umysłowi?! A może...
- Nomis. Ty wiesz, gdzie jest niedźwiedzie ziele, prawda?
- N-nie... S-ską-d ten p-pomys-sł? – odparł, trzęsąc i powoli wycofując się.
- Nie kłam! – warknęłam, idąc w jego stronę.
Jeleniowaty coraz szybciej szedł do tyłu, ale pech chciał, aby potknął się o kamień i poleciał na plecy, wykonując fikołka.
- Simon – ponownie warknęłam, lecz tym razem nieco ciszej.
- Co!? Simon!? Jaki znowu Simon!? Ja nie jestem żaden Simon, tylko Nomis! – W jego oczach zbierały się małe, ledwo zauważalne i kryształowe kropelki. Czy zamierzał płakać, przekonując mnie w ten sposób, bym mu życie darowała? Chyba śnił!
- Łżesz jak pies.
- Ale ja naprawdę nie jestem Simon! Jak mam ci to udowodnić?!
- Nijak. Wiedz, że nie zyskałam do ciebie zaufania takiego, że miałabym litość cię ułaskawić, bo będziesz płakać. Możesz sobie płakać, ale od razu mówię: łzy tu nic nie pomogą. Poza tym, trudno nie było. Twoje imię to, od tyłu, Simon.
- Ale to nie tak, jak myślisz! – wykrzyknął pod wpływem emocji.
Już miałam przystąpić do ataku, kiedy to w mojej głowie znowu pojawił się ten cholerny głos:
Stój! To nie on jest Simonem! To tylko jego po–
Weź się w końcu przymknij!
- Miałeś zamiar się mnie pozbyć, co, Simon? – wyszydziłam przez zęby, momentalnie stając nad basiorem i wyszczerzając kły ku niemu.
- Nie! To nie jest tak! Ja...!
- Najlepiej nic nie mów. Nie będzie bolało... – Powoli moje ząbki przysuwały się do jego szyi; tętnicy dokładniej.
Próbował się wyrwać, ale to mu nie pomogło. Wręcz przeciwnie: sprawę tylko pogorszyło. Przygniotłam go do ziemi cholernie mocno.
Kiedy moje usta były tuż przy jego szyi, rozmyśliłam się. A jeśli to rzeczywiście nie on? Dorobię sobie nowych wyrzutów sumienia - jakbym tamtych miała mało. Rzeczywiście, nie zadziałały na mnie jego łzy, ale ten głupi głos w głowie mówił, by zostawić go przy życiu. I oczywiście postanowiłam go raz, ten jedyny raz, posłuchać.
Cofnęłam pysk z żądnymi krwi kłami i przystawiłam je do ucha roztrzęsionego Nomisa.
- Gdzie jest niedźwiedzie ziele? – zapytałam spokojnie.
- N-nie je-est-tem S-simonem, b-by t-to wie-ed-dzieć... – odparł drżącym głosem.
- Dosyć tego! – Starałam się opanować złość, ale mi nie wychodziło. Pod wpływem emocji, zmieniłam się w człowieka. Chwyciłam go za kark i, podnosząc, rzuciłam nim jakieś pięć metrów dalej. Tamten zaś podniósł się, kaszląc i dysząc ciężko. Ponownie podeszłam do Nomisa i patrzyłam na niego spod byka. Niespodziewanie, moją głowę ogarnął ogromny ból, który po chwili zawładnął także klatką piersiową. Serce waliło mi jak oszalałe, a przez ból, jaki mi cały czas towarzyszył, upadłam na ziemię.
- C-cuttle? – niepewnym głosem odezwał się basior. – Simon, nie rób jej nic złego!
~*W mojej głowie*~
Zginiesz w męczarniach. A nawet, jeśli przeżyjesz, to do watahy wrócisz bez niedźwiedziego ziela. Do tego będę nękał cię codziennie, jednak nie sądzę, byś uszła z życiem. – tajemniczy głos odezwał się w mej głowie.
A co, jeśli to ja ciebie zabiję? – odpowiedziałam w myślach.
Nie jest to możliwe. Nie w tym życiu. Hm, w następnym też raczej nie.
To się zdziwisz.
Wszystko nagle pojaśniało, a moja wyobraźnia zaciągnęła mnie i tajemniczego kolesia na... Łąkę.
Huh? Co jest?!
Masz zrytą psychikę. Pozwól, że tym razem ja wybiorę miejsce, gdzie będę mógł się ciebie bez problemu pozbyć.
Zmierzyłam faceta lodowatym wzrokiem, by mu się dobrze przyjrzeć. To zdecydowanie nie był Nomis. Owszem, wyglądał nieco jak tamten jeleniowaty, jednak nie było dla mnie problemem rozróżnienie tych dwóch osobników.
Nie uda ci się nic wskórać. Niedźwiedzie ziele jest moje. Tylko moje. Nie oddam ci go, nigdy.
A co, jeśli bym cię czymś przekupiła?
Co proponujesz?
Duszę. Moją duszę.
Myślisz, że mnie okłamiesz? Wiem, że nie masz duszy.
Nim się obejrzałam, tamten popchnął mnie, przez co prawie spadłam z mostu, na którym się znajdowałam. Nawet nie wiem, kiedy otoczenie, z pięknej i kwiecistej łąki zamieniło się w mroczną i nieprzyjemną dziurę, gdzie był ogromny i już zawalający się most. Simon stał na twardym gruncie, a ja znajdowałam się na chwiejącym się moście. Chwyciłam się potężnych sznurów, mocujących ten most.
Cholera... — pomyślałam, nadal trzymając się grubych sznurów. Nagle jeden z nich przerwał się, przez co lekko odchyliłam się do tyłu. Złapałam się za drewniane deski i podciągnęłam się. Kuźwa! Znowu bym spadła!
Na pewno tu chcesz walczyć? – spytałam.
Jasne. Łatwiej będzie mi cię pokonać – oznajmił Simon, wyciągając coś z kieszeni.
Pistolet?
Ano. Boisz się, prawda? Wspaniale. Tym się żywię. Strachem. – Wycelował w moją głowę.
Jesteś cholernie nieuczciwy. I wiesz, co? Lubię to. — Puściłam mu oczko, wyciągając miecz.
Padł strzał.
Wokół pełno krwi.
Arrgh, kurwa! – jęknęłam, łapiąc się za postrzelone ramię. – Słuchaj, lubię nieczyste zagrania. Ale...
Nieczyste zagranie, to nieczyste zagranie, nie ma ograniczeń. A, że je lubisz... To czemu miałem ich nie wykorzystać? Poza tym, mam nadzieję, że wiesz, iż te rany, które odniesiesz w swojej głowie, będą także na twym prawdziwym ciele. Czyli, że jeśli cię tu zabiję, nie wrócisz do watahy.
Nie sądzę, byś to zrobił.
Zaczęła się walka. Wszystko szło na spokojnie, nic nie było ani za szybkie, ani za wolne — było idealne. Nagle Simon rzucił się na mnie, jednak spodziewałam się takiego ruchu z jego strony. Od razu odskoczyłam w bok, sycząc przy tym z bólu. Ramię piekło jak cholera; był to jeden z najokropniejszych bólów, jakie przeżyłam. Ale... To zwykły pistolet, zwykła kulka... Jak to mogło aż tak boleć?
Co ty masz w tym pistolecie, do kurwy nędzy?!
Och, kochana, to nie jest najzwyklejszy pistolet. To cudo, jednym strzałem - w odpowiednie miejsce - i może rękę oberwać. Nie zdradzę ci jego nazwy: wiem, iż w watasze ktoś może ci go sprawić. Chociaż... Pewnie i tak już tam nie wrócisz.
Nagle ramię zaczęło okropnie krwawić. Nie miałam się czego chwycić, bowiem jedną ręką trzymałam obolałe miejsce, zaś druga nie miała w ogóle siły. Deski były bardzo śliskie, przez co kompletnie nie miałam szans na ratunek. Jedyną rzeczą, której mogłam się w tamtym momencie chwycić, to zwisający sznur. Bez wahania złapałam za niego, wcześniej zdejmując rękę z bolącego ramienia. Ponownie syknęłam z bólu.
Po chwili poczułam zimną lufę pistoletu przy skroni.
Nie będzie bolało... – zaśmiał się tamten.
I kiedy już miał nacisnąć spust, nagle upuścił broń, krzycząc głośno. Kątem oka spostrzegłam, że z jego boku strumieniem leje się krew.
Kurwa! – zakrzyknął, upadając na ziemię.
Lekko się uśmiechnęłam pod nosem. Jednak po chwili we znaki dało mi się ramię, które - o dziwo - przestało krwawić. Przez kilka minut było dobrze, nawet powiedziałabym, że wspaniale, ale... Nie chwali się dnia, przed zachodem słońca. Czarna substancja polała się po moim ciele.
Ropa?!
Ja pierdole, co ja mam zrobić? Przecież to tylko... Rana...
Nagle zobaczyłam, jak zza Simona wyłania się postura dobrze znanego mi chłopaczka.
Nomis... Co ja bym bez ciebie zrobiła? – zaśmiałam się cicho.
Nomis?! Co ty robisz? Masz zabić ją, nie mnie! – wydarł się Simon.
Nie. Zbyt dużo krzywd mi już wyrządziłeś. Nie pozwolę na więcej...! – nieśmiało odrzekł Nomis, dzierżąc w dłoni miecz.
Podszedł bliżej niego, ale Simon nie mógł dopuścić do siebie myśli, że Nomis, jego sługa, odważył mu się sprzeciwić. Krew się z niego lała, ale nie zwracał na to już najmniejszej uwagi.
Nomis, naprawdę mnie zostawiasz? Dla tej głupiej oszustki?! Uwierz, że ona nie da ci dachu nad głową, nie da jedzenia, nic! Zostawi cię tu na pastwę losu!
Nomis nie odpowiedział. Wyciągnął miecz przed siebie i szedł do przodu.
Nomis! Tyle dla ciebie zrobiłem, a ty?! Ty tak mi się odwdzięczasz?! Ty parszywy gówniarzu! Jak ja mogłem cię pod swój dach przyjąć!?
Simon wstał i zaczął się cofać, bowiem miecz Nomisa był coraz bliżej niego.
To, co dla mnie robiłeś, było... Jednym słowem: ohydne. Jak ty mogłeś?! Jak mogłeś mnie... Aaargh! – Nomis miał już miecz przy klatce piersiowej Simona. Kiedy miał go zabić, coś się w nim zablokowało. Opuścił miecz i zaczął płakać niczym małe dziecko.
J-ja... N-nie mog-gę... – wyszeptał, puszczając miecz. Simon, wcześniej już pozbawiony broni, chwycił za miecz i bez wahania wbił go jeleniowatemu prostu w szyję. Tamten po chwili padł na ziemię, a wokół niego pojawiła się kałuża czerwonej mazi.
Nomis! Nie! Nie, nie, nie, nie! Nomis, kurwa! Nie! Ja pierdole! Nomis, nie! Nomis... – próbowałam powstrzymać gorzkie łzy. Było w tym człowieczku coś, co nie pozwoliło mi pogodzić się z jego odejściem... Tak, jakby miał coś z Raphaela...
Ty jebana zarazo! – wykrzyczałam, usiłując wdrapać się po linie na ten wiszący most i, trzymając się przy tym tej liny, wejść na stały ląd.
Utrudniało mi to jednak moje ramię. Znów zabolało jak cholera, ale tym razem nie zwracałam na to uwagi. Nie obchodziło mnie to. Nie teraz, nie w tym momencie.
Simon uniósł sztylet i podszedł do liny, której się trzymałam.
Nie... Nie zrobisz tego... Nie możesz!
Uniósł miecz i momentalnie przeciął sznur. Prędko załapałam się jego nogi, przez co udało mi się uratować. Lina poleciała w przepaść i ślad po niej zaginął.
Puszczaj, Ty głupia gnido! Nie tak miało być, puść mnie! – Próbował mnie zrzucić, ale trzymałam się wyjątkowo mocno.
Puszczaj, do cholery!
Mowy nie ma! – Powoli zaczęłam wdrapywać się po jego nodze. Tuż po chwili czułam pod kolanami twardy grunt. Szybko wstałam i odeszłam od Simona, który zamienił się w wysokiego i muskularnego mężczyznę z kruczoczarnymi włosami z rogami jelenia na głowie. Zamachnął się na mnie mieczem, aczkolwiek nie trafił. Wyciągnął ostrze z ziemi i ponownie machnął mi mieczem tuż przed nosem. Wyciągnęłam swój miecz i wbiłam mu w rękę, którą przebiłam na wylot. Tamten nawet się nie odezwał ani nie jęknął. Jak gdyby go to w ogóle nie bolało...
Nagle poczułam silne ukłucie w stopie, a po chwili zobaczyłam ją leżącą obok mnie. Wytrzeszczyłam oczy i patrzyłam na ten... Nie, kurwa! Nie! To nie może być prawda!
Złapałam się za nogę, wyjąc z bólu. Nie obyło się też bez łez, których nie mogłam dłużej trzymać. To był tak okropny ból, przez który nie byłam w stanie nic zrobić. To już koniec... Koniec z Cuttle. Czy nareszcie te męki się skończą...?
No dalej! Zrób to! Zabij mnie! – wydarłam się mu prosto w twarz. Simon tylko uniósł miecz, a po chwili tylko silny ból w klatce piersiowej.
Ostatkiem sił sięgnęłam po sztylet leżący obok mnie. Miałam go na wyciągnięcie ręki, dlatego pochwyciłam go i przebiłam mężczyznę na wylot. Upadł, a chwilę potem, zamiast ciała, ujrzałam krzak. Czyżby to było niedźwiedzie ziele?
Wyciągnęłam rękę i dosięgnęłam je, po czym - z pomocą rąk - usiadłam na ziemi. Spojrzałam na swoją ranę na klatce piersiowej. W sumie, była to dziura i to dość spora, ale i tak dla mnie nie było to nic poważnego. I wtedy...
Nomis! Nomis, nie... – poturlałam się do chłopaka i ułożyłam ucho na jego klatce piersiowej. Jego serce... Nic nie było słychać. Prędko sprawdziłam jego puls - nic. Zero. Kompletnie. Cicho westchnęłam i szepnęłam:
Szkoda, że cię już nigdy nie zobaczę... Na pewno nie trafisz do Piekła, Nomisie. Żegnaj...
~*Rzeczywistość*~
Obudziłam się i podparłam, siadając. Ostatni raz spojrzałam na Nomisa i już miałam zamiar wstać, kiedy to we znaki dała mi się noga. Jak miałam dojść do domu, skoro moja stopa była... A raczej jej nie było? Cóż, nie na darmo przecież tutaj przychodziłam. Ech, będzie się trzeba doczłapać do watahy, co może mi troszkę zająć... Lecz podjęłam się tego zadania i muszę dać to głupie niedźwiedzie ziele na lek dla smoka. I choćby nie wiem ile to bólu będzie mnie kosztować - nie obchodzi mnie to.
~*Trzy dni później*~
Znalazłam się na terenach watahy. Emocje sprzed trzech dni nadal szastały mną jak workiem ziemniaków. Nadal nie mogłam się pogodzić ze śmiercią Nomisa. Nie wiedziałam nawet, dlaczego. I czemu nie zabił Simona? Ech... Zapewne już nigdy nie otrzymam na te pytania odpowiedzi.
- Cuttle! – Usłyszałam swoje imię. Czyżby Uraza? – Cutt?! Co Ci się stało?!
- E tam, drobne rany, nic takiego.
- Nic takiego?! Do medyczki mi! Ale już!
- Ech, daj spokój... A tak w ogóle... To mam te niedźwiedzie ziele. – Podałam jej roślinę. Uśmiechnęła się do mnie, po czym wzięła zielsko i zaprowadziła mnie do medyczki.
Ilość słów: 3947
Ilość słów: 3947
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentując, zachowujmy kulturę wypowiedzi. Pamiętaj, to, jak się wyrażasz świadczy tylko i wyłącznie o tobie!